• RSS
Tuesday, March 13, 2012 6:27:00 AM



Od ilosci filmowych zapozyczen i inspiracji, które odnajdziemy w "Johnie Carterze", mozna dostac zawrotu glowy. Jest tu wszystko poza oryginalnoscia. A jednak trwajacy ponad dwie godziny seans mija stosunkowo przyjemnie. To typowo popcornowe kino.

John Carter, postac stworzona w latach 10. XX wieku przez Edgara Rice'a Burroughsa, równiez ojca Tarzana, to zawadiaka z przeszloscia. Bolesnie doswiadczony przez wojne, od zycia nie oczekuje juz niczego poza bogactwem i swietym spokojem. Jednak los szykuje dla niego inna droge. W tajemniczy sposób Carter zostaje przeniesiony na Marsa, zwanego przez mieszkanców Barsoom. Trafia w sam srodek wojny domowej. Miejscowa ksiezniczka Dejah Thoris zmusza go, by opowiedzial sie po jednej ze stron.


Czego to w "Johnie Carterze" nie ma?! "Gwiezdne wojny", "Wladca pierscieni", "Starcie tytanów", "Mad Max", "Czerwona Sonja", "Conan Barbarzynca", "Gwiezdne wrota", "Avatar", "Gladiator", "Maverick", "Bardzo dziki Zachód", "Matrix", "Skarb narodów","Hulk", science-fiction, western, love story, starozytny Rzym i XIX-wieczna Ameryka, wojna secesyjna oraz masoneria. Mozna sie oczywiscie spierac, iz to Burroughs byl pierwszy, ale takiego pomieszania z poplataniem na naszych ekranach dawno nie ogladalismy. Troche tych skladników za duzo: feeria zamiast bawic - zaczyna przytlaczac.

Bohaterowie i ich losy gina nieco posród efektów specjalnych. Humor jest bardzo niesmialy. Z entuzjazmu, radosci i cieplej lekkosci poprzednich animowanych przedsiewziec pixarowca Andrew Stantona ("Gdzie jest Nemo?", "Dawno temu w trawie", "Wall-E", "Potwory i spólka", "Toy Story") pozostalo za malo, glównie sympatyczny kosmiczny "pies" Woola  z wielkim jezorem, który zawsze pomaga swoim marsjanskim i ziemskim przyjaciolom:  jest nieokrzesany, ale wierny i odwazny. Naprawde swietny!

Danie byloby zapewne niestrawne, gdyby nie rzemieslnicza sprawnosc Stantona. Doswiadczenia ze swiata animacji pomagaja mu w scenach stworzonych na komputerze, a jednoczesnie nie ma on zadnego problemu z prowadzeniem zywych aktorów. Widowiskowosc i rozmach tez swiadcza na korzysc "Johna Cartera". Z cala pewnoscia jest tu na co patrzec: fantastyczne marsjanskie krajobrazy, piekne ciala odziane w tandetne (tak okresla je nawet sama Dejah Thoris), aczkolwiek przyciagajace oko kostiumy, sceny batalistyczne, architektura, pojazdy latajace. Trójwymiar i ekran IMAX maja tu swoje mocne uzasadnienie. Operator Daniel Mindel ("Wróg publiczny", "Kowboj z Szanghaju", "Tozsamosc Bourne'a", "Mission: Impossible III", "Star Trek") doskonale wie, jak nalezy filmowac i kadrowac akcje.

Jak przystalo na superprodukcje hollywoodzka, równiez narracja "Johna Cartera", toczy sie gladko. O kilku dluzyznach otwierajacych historie, szybko sie zapomina. Absolutnie nie mozna narzekac na aktorów. Taylor Kitsch (Carter) i Lynn Collins (ksiezniczka) prezentuja swoje szczuple, acz umiesnione ciala, sprawnie posluguja sie bronia i czule a pozadliwie na siebie spogladaja. Mark Strong, Dominic West i James Purefoy swoje zadania wykonuja solidnie, choc w karierze kazdego z nich byly kreacje o wiele bardziej skomplikowane. Z kolei Samantha Morton i Willem Dafoe, choc ukryci w marsjanskich cialach, daja widzowi odczuc swoja obecnosc.

Problem lezy w tym, iz "John Carter" niesie ze soba zabawe, owszem, ale nie magie, nie zachwyt. Nie rzuca na kolana. Nie ma w sobie pasji dziel, z których tak wiele czerpie. Okazuje sie, poniekad, filmowym odpowiednikiem ksiazek Christophera Paoliniego. Wszystko sprawnie posklejane ze znanych i lubianych postaci oraz przygód, ulozone wedle prawidel rozrywki, latwe w odbiorze, momentami przyjemne, oszalamiajace technicznie, ale, w gruncie rzeczy, pozbawione duszy.

Final filmu zapowiada kolejne czesci - w koncu Carter jest bohaterem kilkunastu ksiazek. Ostatnia scena nie rodzi jednak tego przyjemnego, choc zarazem drazniacego uczucia oczekiwania, które towarzyszylo "Druzynie Pierscienia", "X-Menom", "Piratom z Karaibów". Kontynuacje tych opowiesci chcialo sie zobaczyc natychmiast! "John Carter 2" - w porzadku, czemu nie. Ale nie ma znaczenia czy za rok czy za piec lat.

D. Romanowska
Źródło: Portalfilmowy.pl