Filmy i Kino blog http://www.polonia360.com/filmy-i-kino.aspx http://www.rssboard.org/rss-specification mojoPortal Blog Module 120 Les Miserables: Nędznicy


Sławny musical, jeden z najpopularniejszych w historii, sławni aktorzy, sławny reżyser – „Les Miserables: Nędznicy” to film niejako skazany na sukces. Ale także niezwykłe wyzwanie – i dla musicalu, i dla nieśpiewających na co dzień aktorów, i dla reżysera. Ale przede wszystkim dla widza.

Nie ma dwóch zdań: film Toma Hoopera to – jak określiłby Zygmunt Kałużyński – prawdziwy wyczyn. Hollywood wie, jak zainwestować ponad 60 milionów dolarów, by w ciągu dwóch tygodni podwoić tę kwotę w zyskach. Wie, ale nie zawsze z tej wiedzy korzysta. Tym razem jednak jest inaczej: każdy dolar został wydany z rozwagą i przekonaniem, dodatkowo wzmocniony właściwie poprowadzoną akcją promocyjną. Widowisko Toma Hoopera onieśmiela rozmachem pierwszych scen, by wkrótce wzruszyć kameralnością niemal intymnych duetów, obrazujących losy Jeana Valjeana i nieszczęsnej Fantyny, że o przejmującej twarzy małej Kozety nie wspomnę (jej twarz, inspirowana rysunkiem Victora Hugo, towarzyszy na plakacie musicalowi „Le Miserables” od londyńskiej premiery sprzed 30 lat, na plakacie filmowym zyskała rysy Isabelle Allen – to mistrzostwo castingu!). A to bynajmniej nie wszystkie atuty: trzy Złote Globy (za musical roku oraz kreacje Hugh Jackmana i wychudzonej specjalnie do roli Anne Hathaway) oraz osiem nominacji do Oscara (poza filmem roku i wspomnianymi kreacjami – za scenografię, kostiumy, charakteryzację, piosenkę i montaż dźwięku) dowodzą pietyzmu, z jakim producenci podeszli do swoich zadań oraz wysiłku, jaki włożono w końcowy efekt.

Hugh Jackman i Anne Hathaway w filmie Les Miserables: Nedznicy". Fot. UIP

A jednak w widzu w pewnej chwili tego niemal trzygodzinnego widowiska budzą się wątpliwości. I nie chodzi bynajmniej o czas trwania filmu czy adaptacyjne skróty (właściwie ich nie ma, nie przypadkiem przecież ta adaptacja powieści Victora Hugo uznana została za kongenialną i jedną z najwierniejszych duchowi pierwowzoru). Opowieść o warunkowo zwolnionym galerniku (skazanym za kradzież bochenka chleba dla głodującej rodziny), który nie dotrzymał – bo nie mógł – warunków, za co był przez lata prześladowany przez nadgorliwego policjanta, którego zaciekłość nie ma sobie równych w bolesnym traktowaniu zarówno uciekiniera, jak i wszystkich, którzy są mu bliscy zyskała na ekranie wymiar godny legendarnej powieści i jej równie legendarnej musicalowej inscenizacji. Widz obcuje z dziełem doskonałym pod każdym niemal względem – od muzyki (co bezdyskusyjne) i scenariusza  poprzez scenografię aż do reżyserii i znakomicie prowadzonych aktorów (Hooper to potrafi, w końcu jest reżyserem oscarowego „Jak zostać królem”), a jednak budzi się w nim pewien niedosyt. I nie chodzi o to, żeRussell Crowe niekoniecznie pasuje do roli inspektora Javerta, zaś szarża grających mroczne charaktery małżonków Thenardier Heleny Bonham Carter i Sachy Barona Cohena nazbyt przypomina to, co obydwoje pokazali w „Sweeneyu Toddzie, demonicznym golibrodzie z Fleet Street”. Ani w tym, że czasem duży ekran ujawnia ograniczenia konwencji scenicznego widowiska, z której reżyser nie chciał rezygnować, by zachować walor wielkiej metafory ludzkiego losu. Problem leży w czym innym.

Kadr z filmu "Les Miserables: Nędznicy". Fot. UIP 

Otóż sławny musical Claude’a-Michela Schöberga, który stał się osnową tego widowiska, powstał pod koniec lat 70. jako koncepcyjny album płytowy. Kiedy okazało się, że płytę kupiło ponad ćwierć miliona fanów, pomyślano o inscenizacji. I to bardzo specyficznej, niemal eksperymentalnej. Premierowy spektakl Roberta Hosseina(premiera we wrześniu 1980 roku) w paryskim Pałacu Sportów zszedł mimo pełnej sali po stu przedstawieniach z powodu innych zobowiązań organizatorów. Miano kanonu zyskała inscenizacja londyńska z października 1985 roku, grana do dziś na West Endzie i powielana przez kolejnych producentów na całym świecie (chociaż są też inscenizacje non-replica, jak w Teatrze Muzycznym w Gdyni z 1989 roku oraz w stołecznej Romie z roku 2010). Specyfika widowiska teatralnego, wystawianego zazwyczaj dość oszczędnymi środkami, pozwala eksponować muzykę Schöberga, przekazującą przesłanie Hugo. Jednak widowisko filmowe rządzi się swoimi prawami: tu muzyka ma pełnić rolę służebną wobec obrazu. Kłopot w tym, że musicalowa partytura, zwłaszcza „Les Miserables”, do takiej roli nie jest przeznaczona. Efektem jest dysonans na ekranie i dezorientacja widza: albo delektuję się muzyką, albo podziwiam rozmach filmowego widowiska.

Isabelle Allen i Hugh Jackman w filmie "Les Miserables: Nędznicy". Fot. UIP 

Być może musical Schöberga, który nie powstał jako dzieło sceniczne, należy również do tych utworów, których nie należało filmować. Ale by się o tym przekonać, trzeba było twórcy tej klasy – i takiej odwagi – jak Tom Hooper. I takich wykonawców jak Hugh Jackman i Anne Hathaway, że o wielkich oczach Isabelle Allen z plakatu nie wspomnę.

Konrad J. Zarębski
Źródło: Portalfilmowy.pl



AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/les-miserables-nedznicy.aspx http://www.polonia360.com/les-miserables-nedznicy.aspx http://www.polonia360.com/les-miserables-nedznicy.aspx Sat, 26 Jan 2013 00:44:00 GMT
Men in Black III

Czerń jest zawsze w modzie, podróż w czasie do lat sześćdziesiątych też. Powrót „Men in Black" należy uznać za udany, ale spokojnie można sobie podarować efekty 3D.


Kadr  z filmu "Faceci w czerni 3", fot. Sony Pictures

15 lat minęło od premiery pierwszej części kinowych „Facetów w czerni”. Will Smith i Tommy Lee Jones wracają jako agenci J. i K. po 10-letniej nieobecności na dużym ekranie. Dla Smitha to pierwszy kinowy występ w ogóle po przerwie 3,5-letniej. Tak długiej pauzy nie miał od początku swojej kariery, która ruszyła na dobre w 1993 roku, niemal dwie dekady temu. Czas robi swoje, a „Faceci w czerni 3” kręcą się wokół tego zagadnienia.

Do obsady dołączyli Emma Thompson i Josh Brolin, znakomicie odnajdujący się w serii łączącej komedię z kinem akcji. Ona jest w planie teraźniejszym szefową głównych bohaterów. On gra w scenach z przeszłości postać Tommy'ego Lee Jonesa, bo film Barry'ego Sonnenfelda łączy komediową przygodę science-fiction, do której przyzwyczaiły poprzednie części, z wyprawą w przeszłość. Zamiast wehikułu jest dosłowny skok w czasie. Między poszczególnymi epokami ekipa skacze niebanalnie. Instynkt ekranowy Willa Smitha w połączeniu z fizjonomią Tommy'ego Lee Jonesa po raz kolejny tworzą mieszankę komiczną, ale w innym odcieniu niż w poprzednich „MiB”. Pomógł geniusz specjalisty od charakteryzacji i tworzenia kosmicznych stworów, Ricka Bakera (ma w filmie epizod) oraz styl scenografa Bo Welcha.

Efekty 3D nie robią takiego wrażenia jak ich wysiłki. Współczesną część ogląda się jak komedię noir ze zblazowanymi kwestiami, szemranymi knajpami, a przede wszystkim z bajecznym czarnym charakterem. Kosmitę Borysa-Zwierzaka (choć dla niego samo Borys wystarczy) odegrał, w skrytości kostiumu, Jermaine Clement. Połowa duetu „Flight of the Conchords” musiała mieć niezwykły ubaw, wypowiadając kwestie, jakby żywcem przeniesione z komedii romantycznych i filmów szpiegowskich do zwariowanego świata, w którym każdy, a szczególnie celebryta, może okazać się przybyszem z innej galaktyki.

Z dwóch pierwszych „Facetów w czerni” dowiedzieliśmy się między innymi, że bulwarowa prasa to najlepsze źródło informacji o kosmitach. W trzeciej części żart awansował o poziom wyżej. Czyniąc z wyprawy do kina przerwę w pochłanianiu piątego sezonu „Mad Men” czułem się w scenerii 1969 roku jak w domu. A pomysł z „Factory” Andy'ego Warhola jako przykrywką rządowych agentów był dla mnie w sposób naturalny największą atrakcją seansu. „Tu wszyscy wyglądają jak kosmici” – komentuje spłoszony J. Komik Bill Hader dołożył udaną karykaturę Warhola, który okazuje się zakamuflowanym agentem i żali się kolegom po fachu, że ma już dosyć, a z braku pomysłów maluje puszki po zupie i banany. Warto wybrać się do kina, choćby po to, by usłyszeć, co filmowy Warhol miał do powiedzenia Yoko Ono.

W kulminacyjnym momencie najważniejszy znów staje się czas. Tym razem ten, który główni bohaterowie mogą poświęcić sobie nawzajem. Widzowie są przyzwyczajeni, że herosi ratujący świat czasu za wiele nie mają. Odmierzany jest nieubłaganie, jak przez cały czas trwania serialu „24” albo na różnego rodzaju ładunkach wybuchowych, które trzeba rozbroić w „Szklanych pułapkach”, ewentualnie wskazówki zegarów wiszą nad światem ciężko, niczym zmierzający ku ziemi asteroid.

A faceci w czerni znajdują czas, by się zatrzymać, porozmawiać, zjeść ulubione ciasto. Wtedy zadziała przypadek lub zrządzenie losu - niepotrzebne skreślić (zresztą uczyni to za was irytujący bohater drugoplanowy, grany przez niedawnego „Poważnego człowieka” Michaela Stuhlbarga). Seria skojarzeń pozwoli wpaść na trop poszukiwanego zbiega. „Pamiętaj, zawsze ufaj ciastu” - podsumuje K. z 1969 roku. I po tej linijce dialogowej nie trzeba już niczego pamiętać. Aż do finału scenarzysta Etan Cohen (nie mylić ze współautorem wspomnianego „Poważnego człowieka”, chodzi o autora tekstów „Jaj w tropikach” i „Madagaskaru 2”) niczym już nie zaskoczy. Można nawet powiedzieć, że odkryta przed napisami końcowymi tajemnica odbiera „Facetom w czerni 3” 1/3 uroku.

Jan Pielczar
Źródło: Portalfilmowy.pl
AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/men-in-black-iii.aspx http://www.polonia360.com/men-in-black-iii.aspx http://www.polonia360.com/men-in-black-iii.aspx Tue, 05 Jun 2012 10:35:00 GMT
Wojna o Gruzję trwa - 5 days of war

Amerykanie nie pomogli Gruzinom, gdy w 2008 roku najechali na nich Rosjanie. Teraz przy pomocy filmu pomagają im wygrać wojnę informacyjną. 
Głównym celem „5 dni wojny” (5 days of war)  jest pokazanie, jak w Gruzji było naprawdę. Przekaz telewizyjny krajów zachodnich został zdominowany przez rosyjską wersję wydarzeń, według której chodziło o ochronę ludności rosyjskojęzycznej, żyjącej w Osetii Południowej. Gruzja nie tylko nie zyskała podczas tej nierównej konfrontacji wsparcia krajów zachodnich, ale też jej głos był niesłyszalny. Rosjanie nieprzypadkowo wybrali na moment inwazji dzień rozpoczęcia igrzysk olimpijskich.


Kadr z filmu "5 dni wojny", fot. FT Films

Film Renny'ego Harlina, reżysera "Szklanej pułapki 2" i "Na krawędzi" został zrobiony głównie z myślą o widzach spoza Gruzji, dlatego jego głównym bohaterem jest przybysz z zewnątrz, korespondent wojenny. Przed rozpoczęciem właściwej akcji, widzimy go podczas misji w Iraku, gdzie przyjaźni się z Gruzinami. To wprowadzenie pomaga nie tylko zrozumieć jego przeszłość i motywacje, ale też przypomnieć widzom, że Gruzja jako wierny sojusznik Stanów Zjednoczonych wysłała swój kontyngent wojskowy na prowadzoną przez NATO wojnę. Łączenie wątków fikcyjnych z polityczno-historycznymi przesądza o charakterze całego filmu.

Jego pomysłodawcy dla opisania konfliktu gruzińsko-rosyjskiego wybrali kino akcji w nadziei na dotarcie do maksymalnie szerokiego grona odbiorców. Nie wszystkie elementy kina rozrywkowego dobrze służą głównemu celowi filmu.

Korespondenci wojenni rejestrują moment wejścia do wsi najemników armii rosyjskiej, którzy dopuszczają się ludobójstwa. Od tej chwili bohaterowie pokonują liczne trudności, aby wysłać materiał do zachodniej stacji telewizyjnej, która pokazałaby prawdę o działaniach Rosji na terenie Gruzji. Liczne, niewiarygodne rozwiązania dramaturgiczne, zwykle traktowane w kinie akcji z przymrużeniem oka, są trudne do przełknięcia w historii, która ma swój ciężar poza ekranowy. Ileż razy oprawca mierzył w głowę ofiary i w ostatniej chwili sam padał od niespodziewanej kuli? Z odbiorem tej opowieści jest inaczej, bo to miała być historia.

Twórcy filmu powtarzają ujęcia pasterza z trzódką na tle wielkiej urody gruzińskich krajobrazów, by odbiorcy zrozumieli, że zaatakowano niewinny, bezbronny kraj. Zaangażowani, wrażliwi na krzywdę słabszych, widzowie przyjmują do wiadomości, że w takiej sytuacji autorzy musieli posługiwać się uproszczeniami. Jakoś przełykają przegadane dialogi, które przybliżają trudną i nieznaną im rzeczywistość: lepiej do rozmowy między korespondentami wojennymi wprowadzić temat prawdziwych motywacji Rosjan (im nie chodzi o prawa ludności w Osetii Południowej, tylko o rurociąg) niż dobudowywać dodatkowy wątek, który rozbijałby spójność akcji.

Film kończą wypowiedzi rodzin i bliskich autentycznych ofiar rosyjskiej inwazji. To element, który ma dodatkowo uwiarygadniać zdarzenia, przedstawione w fikcyjnej fabule.

Jakby polityki w tym filmie było mało, polski dystrybutor zdecydował się włączyć do oryginalnego filmu materiały archiwalne z wizyty Lecha Kaczyńskiego w Gruzji. Pojawiają się one jeszcze przed napisami końcowymi.

„5 dni wojny” jako film nie odnosi zwycięstwa. Czy wygra wojnę informacyjną dla Gruzji? Trudno powiedzieć, bo czegoś takiego jeszcze nie było. Jak Gruzinom udało się pozyskać Andy’ego Garcię do roli Saakaszwilego i innych mniej znanych lub dawno nie widzianych artystów jak Val Kilmer? Prezydent Gruzji w materiale, znajdującym się na stronie filmu, tłumaczy zaangażowanie wielu hollywoodzkich twórców w ten projekt względami prywatnymi. Garcia pochodzi z Kuby, Harlin z Finlandii. Każdy z nich jako emigrant ma powody, by wspierać dążenia do wolności.

Katarzyna Skorupska
Źródło: Portalfilmowy.pl
AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/wojna-o-gruzję-trwa-5-days-of-war.aspx http://www.polonia360.com/wojna-o-gruzję-trwa-5-days-of-war.aspx http://www.polonia360.com/wojna-o-gruzję-trwa-5-days-of-war.aspx Sat, 05 May 2012 12:12:00 GMT
Niezatapialny fenomen - Titanic 3D

Od 1997 roku kino nie zdołało dogonić „Titanica”. Piętnaście lat temu James Cameron stworzył dzieło zapierające dech w piersiach tak kiedyś, jak i dziś. Świeżo dodany efekt trójwymiaru nie miał tu nic do roboty.


Kadr z filmu "Titanic", fot. Imperial-Cinepix

Trójwymiarowy seans „Titanica” to wielki powrót do filmu pod każdym względem niebagatelnego. Dzieło Jamesa Camerona zapisało się w kilku rozdziałach historii kina – tym poświęconym technologicznym przełomom, box-office’ owym pogromcom, oscarowym rekordzistom i budżetowym maksymalistom. Powrót „Titanica” na ekrany kin to zatem egzamin na to, ile dawnej świetności pozostało w tym filmie dziś. I choć wydaje się, że w kinie wydarzyło się od tego czasu dużo – Peter Jackson wyczarował trylogię „Władca Pierścieni”, a Cameron próbował przeskoczyć sam siebie „Avatarem” – to prawda jest taka, że „Titanicowi” żadne późniejsze arcydzieło wizualności nic nie odebrało. Nowe, trójwymiarowe opakowanie filmu nie przeszkadza, ale jednocześnie udowadnia zbędność samej technologii, tak powszechnie uważanej za przyszłość kina. Bo właśnie „Titanic” dowodzi, że potężne filmy trójwymiaru nie potrzebują. Chyba, że jako pretekstu do powrotu na kinowe ekrany.

Choć wszyscy znamy zakończenie tej historii – zarówno z rzeczywistości, jak i wcześniejszego seansu – „Titanic” okazuje się tak samo wciągającym widowiskiem jak lata temu, gdy przypłynął na nasze ekrany w aurze hitu wszech czasów. Te piętnaście lat oddało temu filmowi sprawiedliwość, dowodząc, że nie zestrzał się on ani trochę. W „Titanicu” nie ma ani jednego nieprzemyślanego ruchu reżysera. Scenariusz, choć korzysta z najbardziej utartych fabularnych schematów, nosi w sobie precyzyjną konstrukcję. Sam pomysł na opowiedzenie tej historii z punktu widzenia stuletniej Rose, powracającej do wspomnień ze swojej młodości, czyni „Titanica” filmem dużo głębszym niż chcieliby jego krytycy. Wraz z bohaterką powracamy bowiem do czasu pierwszej miłości, poczucia, że możemy zmienić świat, odwagi, którą tak ciężko będzie potem powtórzy w dorosłości. Powracamy do okresu zwykle idealizowanego w pamięci i takim on jest w „Titanicu” – bajkowym i cudownym. W jednym momencie spotykają się dwa przełomy – przełom w życiu Rose i przełom w dziejach cywilizacji szumie świętującej stworzenie kolejnego cudu techniki. Jak wiadomo, za oba trzeba będzie zapłacić bardzo wysoką cenę.

W „Titanicu”, perfekcyjnie stopionym w jedność melodramacie i filmie katastroficznym, przede wszystkim pozostała świetna reżyserska robota. Ukazana zarówno w talencie Camerona do budowania dramaturgii historii, jak i dzięki znakomicie zagranym przez Kate Winslet i Leonardo DiCaprio rolom głównym. Reżyser nie dał się zwieść na manowce możliwościom technicznym. Doskonale wiedział, że na nic byłby najbardziej spektakularne sceny – wszystko jedno czy w 3D czy nie – gdyby zabrakło najważniejszego: emocji. A one towarzyszą seansowi „Titanica” z natężeniem jednakowym jak piętnaście lat temu.

Urszula Lipińska
Źródło: Portalfilmowy.pl

AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/niezatapialny-fenomen-titanic-3d.aspx http://www.polonia360.com/niezatapialny-fenomen-titanic-3d.aspx http://www.polonia360.com/niezatapialny-fenomen-titanic-3d.aspx Wed, 18 Apr 2012 09:57:00 GMT
Antyczna nawalanka trwa - Wrath of the Titans

Producenci straszliwego „Starcia Tytanów” (ang. Clash of the Titans) dodali do jego sequela, czyli „Gniewu Tytanów” (ang. Wrath of the Titans) jeszcze bardziej imponujące efekty specjalne oraz szczyptę poczucia humoru. To krok w dobrym kierunku.

Gdyby porównać ostatnie kilka produkcji z gatunku antycznej nawalanki, czyli „Immortals. Bogowie i herosi”, „Starcie Tytanów”, „Gniew Tytanów”, a nawet „Conana Barbarzyńcę 3D” okazałoby się, że łączy je całkiem sporo. Są nakręcone w technologii 3D (lub wzbogacone o ten efekt w procesie postprodukcji), przeładowane efektami specjalnymi, ekranowy świat zaludniają przedziwne maszkary, występuje przynajmniej jedna kobieta-wojowniczka, a twarz aktora grającego główną rolę zapomina się już w trakcie napisów końcowych. Zapewne brak charyzmy jest zamierzony: nic wszak nie powinno odciągać uwagi od kosztownych scen wybuchów i walk. Dodatkowo, jeśli akcja filmu jest osadzona w starożytnej Grecji, biografie bogów, herosów, potworów i księżniczek są tak skandalicznie poprzekręcane, że ktoś powinien za karę trafić do Tartaru.


Kadr z filmu "Gniew tytanów", fot. Warner Bros

Na tym tle „Gniew Tytanów” wypada... całkiem korzystnie. Nie jest tak straszliwie monotonny jak choćby „Conan Barbarzyńca 3D”, na seansie którego można było ziewać z nudów, nawet jeśli jakiemuś nieszczęśnikowi odcinano części ciała. Centralną postacią filmu Jonathana Liebesmana jest jeden z trzech najsłynniejszych mitologicznych bohaterów: Perseusz (przezroczysty Sam Worthington), który Meduzom w oczy nie patrzył.

Kilka lat po śmierci żony, prowadzi spokojne życie rybaka i wychowuje kilkuletniego syna. Czasem odwiedza go ojciec, najpotężniejszy ze wszystkich bogów, Zeus. Obrażony brat Zeusa, Hades, władca podziemi i odtrącony potomek Ares, bóg wojny, knują intrygę. Planują wypuścić z Tartaru Tytana Kronosa (a nie, jak chce polski tłumacz Chronosa - boga czasu), tyrana, ojca Zeusa, Hadesa i Posejdona, który połykał kiedyś swoje dzieci, aby te nie odebrały mu władzy. Jeśli więc myślicie, że tylko współczesne rodziny są toksyczne i popaprane, oglądając film Liebesmana szybko zmienicie zdanie. Gdy mury Tartaru stopniowo się kruszą, Perseusz wraz z królową Andromedą (Rosamund Pike) i kuzynem-utracjuszem Agenorem (Édgar Ramírez), postanawia uratować świat przed zagładą.

„Gniew Tytanów” to uczciwe i solidne widowisko: obiecuje trójwymiarową nawalankę w antycznych plenerach i dokładnie to dostarcza. Trudno tu mówić o złożonej dramaturgii, bo jak w większości tego typu filmów najważniejsze są wybuchy i zaskakujące wizyty potworów. Twórcy filmu chyba zdają sobie sprawę z tego, że widzowie nie będą śledzić czysto pretekstowej fabuły, więc co jakiś czas bohaterowie za pośrednictwem dialogów przypominają nam, kim są, jakie mają zadanie albo jakie właściwości ma boska broń, którą niosą ze sobą, żeby nadać wrażenie sensu następstwu scen. Jednocześnie twórcy nie zanudzają widza konwencjonalnymi scenami w stylu „inspirująca mowa głównego bohatera”, „bohaterowie w ostatniej chwili cudem wyszli z opresji”, co sprawia, że film nie jest tak irytujący jak choćby „Starcie..” .

„Gniew Tytanów” to solidna rzemieślnicza robota, niepozbawiona przy tym poczucia humoru. Jeśli twórcy utrzymają formę, to trzecia część cyklu „Powrót bogów”, której scenariusz właśnie powstaje, być może będzie nawet... całkiem zabawna.

Ola Salwa
Źródło: Portalfilmowy.pl

AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/antyczna-nawalanka-trwa-wrath-of-the-titans.aspx http://www.polonia360.com/antyczna-nawalanka-trwa-wrath-of-the-titans.aspx http://www.polonia360.com/antyczna-nawalanka-trwa-wrath-of-the-titans.aspx Sat, 31 Mar 2012 13:35:00 GMT
Lorax Show

Drzewa puszłasowe mają piękne, puszyste korony w ciepłych kolorach. Żółte, cyklamenowe, pomarańczowe. Kołyszą się delikatnie, osadzone na wiotkich, białych pniach. Rosną w spokojnej krainie, wśród malowniczych pagórków i potoków. W ich cieniu żyją szczęśliwe zwierzaki, tańczące ryby, misie – pluszaki, łabędzie. I Lorax – strażnik drzew.


Lorax, fot. UIP 

W idealny świat rześkim krokiem wkracza człowiek. Z puszystej korony drzewa tworzy swój pierwszy produkt – tzw. chciak, czyli bezsensowną rzecz do noszenia na głowie, szyi lub gdziekolwiek. Jak wiele idiotycznych produktów, chciak odnosi spektakularny sukces. Młody wynalazca łamie słowo dane Loraksowi i sprowadza do doliny koparki i piły. Chwilę później nie ma już zwierząt, drzew i rzeki, na ich miejscu znaleźć można ściek, smętne pniaki i idealne miasto z plastikowymi świecącymi drzewkami, szczelnie otoczone murem. Lata muszą minąć, zanim pewien chłopak imieniem Ted postanowi wyjść poza mury i rozwiązać tajemnicę wymarłych drzew.

Czyste i przyjazne miasteczko Chciakowo (a jakże!) dorosłym widzom przypomina zamknięte światy znane z „Truman Show”, a może i „Seksmisji”. Ale przypomina także nasze własne, coraz bardziej wyczyszczone miasta. Jego plastikowe ulice, domy, place i sklepy przerażająco niewiele różnią się od naszych, powiedzmy, w przeddzień Świąt Bożego Narodzenia. Mieszkańcy Chciakowa są szczęśliwi i dumni ze swojego miasta, do czasu co prawda, kiedy ktoś im przypomni, że jeszcze kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu świeże powietrze pochodziło z fotosyntezy, a nie z butelek rozwożonych co tydzień przez krzepkich kurierów.

Można więc i tak. Bez proekologicznych haseł, nachalnej i agresywnej ideologii i marszów w obronie. Drzewo puszłasowe i jego strażnik z wielkimi wąsami raczej nie nadają się na plakat. Prościutka fabuła, którą rozumie każdy czterolatek i pięknie zaśpiewane, melodyjne (o dziwo) piosenki przemawiają do małych widzów bardziej, niż każda pogadanka o konieczności dbania o przyrodę. I nikomu nie przeszkadza nawet to, że puszłasy nie są zielone.


Tytułowy Lorax i jego przyjaciele, fot. UIP 

Jako rodzic czuję się w obowiązku zrobić jedno zastrzeżenie. To nie jest tylko kolorowa, rozśpiewana bajka, którą zachwycone dzieciaki przyjmują bez zastrzeżeń. Zdewastowany świat zza muru budzi u nich autentyczny strach - czy to przez kontrast, czy przez pamięć o tym, jak wyglądał 15 minut wcześniej. Dramatyczna ucieczka Teda przed stróżami idealnego porządku nas śmieszy, ale dzieci przeraża. Choć w filmie nie znajdziecie ani jednej tradycyjnie rozumianej sceny przemocy, mali widzowie głęboko przeżywają upadek ostatniego drzewa i odejście zwierzaków. Podobnie, jak pączkowanie jedynego, ocalałego nasionka, w którym zawarta jest nieśmiała nadzieja na przywrócenie naturalnej równowagi między naturą a cywilizacją. Twórcy filmu szczęśliwie powstrzymali się od patosu i wyciskania łez, ograniczając się do oszczędnego komunikatu, że owa nadzieja nadal jest i od nas zależy, czy ją należycie spożytkujemy.

Plastikowe okulary 3D spokojnie możecie zostawić w domu. Ogląda się świetnie i bez nich. Pewnie dlatego, że akurat twórcy "Loraksa" mieli widzom coś ważnego do opowiedzenia.

Anna Wróblewska
Źródło: Portalfilmowy.pl

AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/lorax-show.aspx http://www.polonia360.com/lorax-show.aspx http://www.polonia360.com/lorax-show.aspx Tue, 27 Mar 2012 10:37:00 GMT
Hunger Games - Łuczniczka z XII Dystryktu

Ponury świat przyszłości? PostAmeryka, w której autorytarnie rządzona, pełna blichtru stolica wyzyskuje podległe jej dystrykty biedaków? Krwawy turniej, z którego żyw wychodzi tylko zwycięzca? Telewizja i telewizyjni guru dowolnie manipulujący emocjami („kulturalnej” i nie) gawiedzi? No właśnie, czyli: „Znacie? Znamy. No to posłuchajcie”.


Kadr z filmu "Igrzyska śmierci", fot. Forum Film

Można by do woli wskazywać motywy, z których utkany jest film Gary'ego Rossa (a wcześniej powieść Suzanne Collins, której jest ekranizacją) i stwierdzić, że jest to patchwork zszyty i z niezliczonych produkcji klasy B, i z szacownych dzieł Orwella czy Petera Weira. Patchwork ów, chlubiąc się budzącą sympatię nastoletnią, dzielną bohaterką (w której z kolei dopatrzeć się można bogini Diany, Robin Hooda w wydaniu żeńskim, Hermiony Granger i tłumu innych postaci) podbił dziewczęce serduszka jak świat długi i szeroki w postaci książki, a teraz uwodzi na ekranie, detronizując podobno ukochane ostatnio małoletnie wampiry. Można by to zrobić i wzruszyć ramionami, bo cóż innego począć z kolejnym eklektycznym hollywoodzkim produkcyjniakiem dla młodzieży. Trzeba jednak wcześniej oddać twórcom filmu należne honory, bo „Igrzyska śmierci” mają także niebagatelne zalety.

Lwia ich część ulokowana jest w pierwszej połowie obrazu, będącej rozbudowanym wprowadzeniem do opowieści o „igrzyskach” samych. Wprowadzenie głównej bohaterki, 16–letniej Katniss Everdeen (w jej roli zdolna, znana z „Do szpiku kości” Jennifer Lawrence) i jednoczesne pokazanie jej rodziny i świata, biedującego, górniczego 12 Dystryktu odbywa się gracko, efektywnie i efektownie, dzięki skrótowej, acz precyzyjnej scenariuszowej narracji i rozedrganym, nerwowym ujęciom kamery. Dużo dobrego dzieje się też trochę później, gdy Katniss, wylosowana, by wziąć udział w okrutnym widowisku – co roku każdy z niegdyś zbuntowanych 12 dystryktów dostarcza stolicy parę nastolatków, którzy mają walczyć z pozostałymi i sobą nawzajem – zwycięzcą jest jedyny/jedyna, która pozostaje przy życiu – wraz z partnerem trafia do Kapitolu, stolicy imperium. Ładnie rozegrany jest oczywisty kontrast między przaśnym światem biednych prowincji a zbytkiem hipsterskiej metropolii z jej okrutną elegancją i intrygami. Prowincjuszy (najprawdopodobniej przeznaczonych na rzeź) podejmuje się tam po królewsku i pokrótce szkoli do walki. Najciekawsze i najlepiej wygrane jest jednak to, iż owe przygotowania do zabawienia podnieconej widowni przypominają jako żywo polityczną kampanię, bo nie tylko mordercze umiejętności zawodników się liczą, lecz także sympatia publiczności, owocująca ważnymi bonusami podczas zmagań. Ładnie wypadają tu postaci drugiego planu – zwłaszcza Woody Harrelson jako nibycyniczny (lecz o złotym sercu) ekszwycięzca turnieju, dziś trener oraz Lenny Kravitz (jako stylista – takoż w złote serce zaopatrzony) oraz Stanley Tucci w przewidywalnej, lecz zgrabnej roli telewizyjnego celebryty prowadzącego transmisję całej imprezy.

A potem? A potem zaczyna się krwawa normalka, bo przecież dzieciaki muszą się jakoś wymordować, a bohaterka całe to mordowanie przeżyć, w dodatku sama mordując tyle, co kot napłakał, bo gdyby mordowała więcej, jakże byśmy ją lubili i jej kibicowali. Jak sobie pani pisarka i państwo filmowcy poradzili z tym dość karkołomnym zadaniem, to sobie Państwo Widzowie sami zobaczą i ocenią, czy sprytnie. Albo i nie zobaczą, żyjemy wszak w wolnym kraju. Uprzedzić należy, że książka jest w trzech tomach, więc w najbliższych latach pooglądamy sobie Katniss (jeśli pooglądamy) jeszcze przez co najmniej cztery bite godziny. Może warto zacząć się przyzwyczajać. Zresztą, to całkiem mądra i dzielna dziewczyna. Tak więc, złego nie pamiętając, dobre chwaląc przyznajemy jej i jej starszym kolegom cztery gwiazdki.

Marcin Sendecki
Źródło: Portalfilmowy.pl

AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/hunger-games-luczniczka-z-xii-dystryktu.aspx http://www.polonia360.com/hunger-games-luczniczka-z-xii-dystryktu.aspx http://www.polonia360.com/hunger-games-luczniczka-z-xii-dystryktu.aspx Sat, 24 Mar 2012 10:14:00 GMT
Nie z nami te numery? - Stawka większa niż śmierć

Czym była i jest „Stawka większa niż życie” każdy wie. Co chciał zrobić Patryk Vega w „Stawce większej niż śmierć” nie całkiem wiadomo. Oczywiście, wiadomo, że wracając do Agenta J–23 i jego wiecznego antagonisty Brunnera (który dzięki Emilowi Karewiczowi zapewne przejdzie do historii jako najsympatyczniejszy gestapowiec polskiej kultury, co zważywszy na okres, kiedy oryginalna „Stawka...” powstała samo w sobie jest czymś zadziwiającym) składa hołd i próbuje ożywić legendę przy użyciu środków odpowiadających dzisiejszej wrażliwości.


Kadr z filmu "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", fot. Kino Świat

Problem w tym, że Vega (i jego scenarzyści oraz aktorzy) robią to zastanawiająco niekonsekwentnie i efekt jest taki, że „Stawkę większą niż śmierć” ogląda się co rusz popadając w konfuzję i próbując dociec, co jej twórcy właściwie mieli na myśli.

Dawna „Stawka...” wciąż jest znana, żywa i żwawa. Może przede wszystkim dzięki temu, że jej autorom i realizatorom udało się osiągnąć godną podziwu jedność wpisanej w serial powagi i zgrywy, ironicznego udawania dramatu i napięcia prawdziwego. Dziś napięcie w naturalny sposób wyparowało, lecz wdzięk pozostał i chyba nawet wciąż tężeje, co jest bodaj głównym elementem „kultowości” serialu.

Wiedząc to wszystko – bo trudno tego nie wiedzieć – Vega zdecydowanie przeszarżował. Jego opowieść chce być chyba jednocześnie (ujmując rzecz zgrubnie) sentymentalnym powrotem na ekran i benefisem „prawdziwych” Klossa i Brunnera, ironiczną zabawą z konwencjami kina sensacji i przygody oraz strzelanką dla złaknionych krwi dziesięciolatków.

Strzelanka, czyli próba fajerwerkowego kina akcji, o której reżyser opowiada skądinąd z wielkim przejęciem, wychodzi niestety dość słabo i lepiej ją po prostu przemilczeć. Zabawa z konwencjami (od Bonda przez Indianę Jonesa i współczesne ramoty w stylu „Skarbu narodów” po – nieomal – „Sin City”) udaje się słabo – pewnie dlatego, że jest tak niespójna i miota się między koszmarnymi „scenami wzruszającymi” a piętrowymi wariacjami na temat znanych wątków (z których szczególnie groteskowo wypadają te Bondowskie, wyposażone w tanie aluzje seksualne). Zadziwiająco nierówny jest też scenariusz – nie dlatego, że historyjka jest przepisowo głupiutka i dziurawa, lecz dlatego, że poza paroma ładnymi ripostami i co najmniej jedną udaną sceną (w wątku współczesnym, z 1975 roku; równolegle oglądamy rok 1945) dialogi są koszmarne, nieśmieszne i (mimowolnie bądź zamierzenie) nieco groteskowe. Najlepiej wypadają Stanisław Mikulski i Emil Karewicz. Z młodszych kolegów chwilami (nie jest ich wiele) sprawdza się Piotr Adamczyk jako Brunner i przede wszystkim Piotr Głowacki, który z Januszem Chabiorem tworzy duet PRL-owskich funkcjonariuszy wywiadu wojskowego. Inne postaci, niewątpliwie zagubione pośród meandrów twórczych intencji Vegi i spółki, nie bardzo wiedzą chyba, co robić i niemiłosiernie szarżują, co jest szczególnie bolesne w wykonaniu Tomasza Kota w roli młodego Klossa. Kompletną porażką, niestety, są panie. Zwłaszcza Marta Żmuda–Trzebiatowska jest nieznośna, a gra nie byle kogo bo ukochaną naszego J-23.

I można by się jeszcze znęcać do woli nad różnymi detalami „Stawki większej niż śmierć” – ale trochę się nie ma na to ochoty. Bo przecież są w tym pokracznym tworze sympatyczne jednak intencje i emocje. No i starsi panowie dwaj, którym się wypada z podziwem pokłonić. Bo póki oni są na ekranie, można robić nam nawet najgłupsze numery.

Marcin Sendecki
Źródło: Portalfilmowy.pl
AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/nie-z-nami-te-numery-stawka-wieksza-niz-smierc.aspx http://www.polonia360.com/nie-z-nami-te-numery-stawka-wieksza-niz-smierc.aspx http://www.polonia360.com/nie-z-nami-te-numery-stawka-wieksza-niz-smierc.aspx Sun, 18 Mar 2012 10:19:00 GMT
Rozrywkowy zawrót głowy - John Carter

Od ilosci filmowych zapozyczen i inspiracji, które odnajdziemy w "Johnie Carterze", mozna dostac zawrotu glowy. Jest tu wszystko poza oryginalnoscia. A jednak trwajacy ponad dwie godziny seans mija stosunkowo przyjemnie. To typowo popcornowe kino.

John Carter, postac stworzona w latach 10. XX wieku przez Edgara Rice'a Burroughsa, równiez ojca Tarzana, to zawadiaka z przeszloscia. Bolesnie doswiadczony przez wojne, od zycia nie oczekuje juz niczego poza bogactwem i swietym spokojem. Jednak los szykuje dla niego inna droge. W tajemniczy sposób Carter zostaje przeniesiony na Marsa, zwanego przez mieszkanców Barsoom. Trafia w sam srodek wojny domowej. Miejscowa ksiezniczka Dejah Thoris zmusza go, by opowiedzial sie po jednej ze stron.


Czego to w "Johnie Carterze" nie ma?! "Gwiezdne wojny", "Wladca pierscieni", "Starcie tytanów", "Mad Max", "Czerwona Sonja", "Conan Barbarzynca", "Gwiezdne wrota", "Avatar", "Gladiator", "Maverick", "Bardzo dziki Zachód", "Matrix", "Skarb narodów","Hulk", science-fiction, western, love story, starozytny Rzym i XIX-wieczna Ameryka, wojna secesyjna oraz masoneria. Mozna sie oczywiscie spierac, iz to Burroughs byl pierwszy, ale takiego pomieszania z poplataniem na naszych ekranach dawno nie ogladalismy. Troche tych skladników za duzo: feeria zamiast bawic - zaczyna przytlaczac.

Bohaterowie i ich losy gina nieco posród efektów specjalnych. Humor jest bardzo niesmialy. Z entuzjazmu, radosci i cieplej lekkosci poprzednich animowanych przedsiewziec pixarowca Andrew Stantona ("Gdzie jest Nemo?", "Dawno temu w trawie", "Wall-E", "Potwory i spólka", "Toy Story") pozostalo za malo, glównie sympatyczny kosmiczny "pies" Woola  z wielkim jezorem, który zawsze pomaga swoim marsjanskim i ziemskim przyjaciolom:  jest nieokrzesany, ale wierny i odwazny. Naprawde swietny!

Danie byloby zapewne niestrawne, gdyby nie rzemieslnicza sprawnosc Stantona. Doswiadczenia ze swiata animacji pomagaja mu w scenach stworzonych na komputerze, a jednoczesnie nie ma on zadnego problemu z prowadzeniem zywych aktorów. Widowiskowosc i rozmach tez swiadcza na korzysc "Johna Cartera". Z cala pewnoscia jest tu na co patrzec: fantastyczne marsjanskie krajobrazy, piekne ciala odziane w tandetne (tak okresla je nawet sama Dejah Thoris), aczkolwiek przyciagajace oko kostiumy, sceny batalistyczne, architektura, pojazdy latajace. Trójwymiar i ekran IMAX maja tu swoje mocne uzasadnienie. Operator Daniel Mindel ("Wróg publiczny", "Kowboj z Szanghaju", "Tozsamosc Bourne'a", "Mission: Impossible III", "Star Trek") doskonale wie, jak nalezy filmowac i kadrowac akcje.

Jak przystalo na superprodukcje hollywoodzka, równiez narracja "Johna Cartera", toczy sie gladko. O kilku dluzyznach otwierajacych historie, szybko sie zapomina. Absolutnie nie mozna narzekac na aktorów. Taylor Kitsch (Carter) i Lynn Collins (ksiezniczka) prezentuja swoje szczuple, acz umiesnione ciala, sprawnie posluguja sie bronia i czule a pozadliwie na siebie spogladaja. Mark Strong, Dominic West i James Purefoy swoje zadania wykonuja solidnie, choc w karierze kazdego z nich byly kreacje o wiele bardziej skomplikowane. Z kolei Samantha Morton i Willem Dafoe, choc ukryci w marsjanskich cialach, daja widzowi odczuc swoja obecnosc.

Problem lezy w tym, iz "John Carter" niesie ze soba zabawe, owszem, ale nie magie, nie zachwyt. Nie rzuca na kolana. Nie ma w sobie pasji dziel, z których tak wiele czerpie. Okazuje sie, poniekad, filmowym odpowiednikiem ksiazek Christophera Paoliniego. Wszystko sprawnie posklejane ze znanych i lubianych postaci oraz przygód, ulozone wedle prawidel rozrywki, latwe w odbiorze, momentami przyjemne, oszalamiajace technicznie, ale, w gruncie rzeczy, pozbawione duszy.

Final filmu zapowiada kolejne czesci - w koncu Carter jest bohaterem kilkunastu ksiazek. Ostatnia scena nie rodzi jednak tego przyjemnego, choc zarazem drazniacego uczucia oczekiwania, które towarzyszylo "Druzynie Pierscienia", "X-Menom", "Piratom z Karaibów". Kontynuacje tych opowiesci chcialo sie zobaczyc natychmiast! "John Carter 2" - w porzadku, czemu nie. Ale nie ma znaczenia czy za rok czy za piec lat.

D. Romanowska
Źródło: Portalfilmowy.pl


AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/rozrywkowy-zawrót-głowy-john-carter.aspx http://www.polonia360.com/rozrywkowy-zawrót-głowy-john-carter.aspx http://www.polonia360.com/rozrywkowy-zawrót-głowy-john-carter.aspx Tue, 13 Mar 2012 10:27:00 GMT
Grzeczna dziewczyna, ale z tatuażem

W wyścigu o rolę pokonała Scarlett Johansson i Natalie Portman. Aby przeobrazić się w hakerkę Lisbeth Salander, na co dzień eteryczna i skromna Rooney Mara, musiała przejść metamorfozę. 


Kadr z filmu "Dziewczyna z tatuażem" (The Girl With the Dragon Tattoo), fot. Sony Pictures

"Dziewczynie z tatuażem" (The Girl With the Dragon Tattoo) widzimy bohaterkę  o androgynicznej figurze. Ma punkową fryzurę i brwi zafarbowane na jasno. Kilka dni po tym, jak Rooney Mara dostała rolę u Davida Finchera, poleciała do Sztokholmu, skąd wywodzi się literacki pierwowzór filmu, czyli słynna saga "Millenium".

- Godzinę po tym, jak dowiedziałam się o roli w "Dziewczynie...", zapisałam się też na zajęcia z pisania na komputerze. Musiałam nauczyć się posługiwać laptopem jak prawdziwa hakerka. Było to potwornie nudne, ale dużo się dowiedziałam - opowiada młoda aktorka, która dzięki przełomowej roli może przechadzać się teraz po czerwonych dywanach największych filmowych gali. 

Ponadto aktorka ścięła włosy, ufarbowała je: - To nic takiego. Tylko z kolczykami w tylu miejscach musiałam się oswoić. Trochę mi przeszkadzały - mówi o tym, jak budowała swoją cyberpunkową postać. Najtrudniejsza ze wszystkich okazała się brutalna scena gwałtu na Salander. - Nie można się było do niej przygotować. Trzeba mocno wejść w postać, by wyobrazić sobie, jak ktoś taki jak Lisbeth, by zareagował. Uczyłam się jeździć na motorze, biegałam, ale scena gwałtu pod względem fizycznym była najtrudniejsza. W dodatku powtarzaliśmy ją do wyczerpania. Mara ma podpisany kontrakt na ekranizacje dwóch kolejnych części "Millenium". Do tej pory zagrała też epizod w"The Social network" Davida Finchera. Ciekawe, jaka będzie kolejna rola jednej z najbardziej obiecujących gwiazd Hollywoodu. 

MG / Pani
Źródło: Portalfilmowy.pl
AdminTweet This
]]>
http://www.polonia360.com/grzeczna-dziewczyna-ale-z-tatuazem.aspx http://www.polonia360.com/grzeczna-dziewczyna-ale-z-tatuazem.aspx http://www.polonia360.com/grzeczna-dziewczyna-ale-z-tatuazem.aspx Sun, 11 Mar 2012 10:34:00 GMT