• RSS
Friday, January 25, 2013 7:44:00 PM




Sławny musical, jeden z najpopularniejszych w historii, sławni aktorzy, sławny reżyser – „Les Miserables: Nędznicy” to film niejako skazany na sukces. Ale także niezwykłe wyzwanie – i dla musicalu, i dla nieśpiewających na co dzień aktorów, i dla reżysera. Ale przede wszystkim dla widza.

Nie ma dwóch zdań: film Toma Hoopera to – jak określiłby Zygmunt Kałużyński – prawdziwy wyczyn. Hollywood wie, jak zainwestować ponad 60 milionów dolarów, by w ciągu dwóch tygodni podwoić tę kwotę w zyskach. Wie, ale nie zawsze z tej wiedzy korzysta. Tym razem jednak jest inaczej: każdy dolar został wydany z rozwagą i przekonaniem, dodatkowo wzmocniony właściwie poprowadzoną akcją promocyjną. Widowisko Toma Hoopera onieśmiela rozmachem pierwszych scen, by wkrótce wzruszyć kameralnością niemal intymnych duetów, obrazujących losy Jeana Valjeana i nieszczęsnej Fantyny, że o przejmującej twarzy małej Kozety nie wspomnę (jej twarz, inspirowana rysunkiem Victora Hugo, towarzyszy na plakacie musicalowi „Le Miserables” od londyńskiej premiery sprzed 30 lat, na plakacie filmowym zyskała rysy Isabelle Allen – to mistrzostwo castingu!). A to bynajmniej nie wszystkie atuty: trzy Złote Globy (za musical roku oraz kreacje Hugh Jackmana i wychudzonej specjalnie do roli Anne Hathaway) oraz osiem nominacji do Oscara (poza filmem roku i wspomnianymi kreacjami – za scenografię, kostiumy, charakteryzację, piosenkę i montaż dźwięku) dowodzą pietyzmu, z jakim producenci podeszli do swoich zadań oraz wysiłku, jaki włożono w końcowy efekt.

Hugh Jackman i Anne Hathaway w filmie Les Miserables: Nedznicy". Fot. UIP

A jednak w widzu w pewnej chwili tego niemal trzygodzinnego widowiska budzą się wątpliwości. I nie chodzi bynajmniej o czas trwania filmu czy adaptacyjne skróty (właściwie ich nie ma, nie przypadkiem przecież ta adaptacja powieści Victora Hugo uznana została za kongenialną i jedną z najwierniejszych duchowi pierwowzoru). Opowieść o warunkowo zwolnionym galerniku (skazanym za kradzież bochenka chleba dla głodującej rodziny), który nie dotrzymał – bo nie mógł – warunków, za co był przez lata prześladowany przez nadgorliwego policjanta, którego zaciekłość nie ma sobie równych w bolesnym traktowaniu zarówno uciekiniera, jak i wszystkich, którzy są mu bliscy zyskała na ekranie wymiar godny legendarnej powieści i jej równie legendarnej musicalowej inscenizacji. Widz obcuje z dziełem doskonałym pod każdym niemal względem – od muzyki (co bezdyskusyjne) i scenariusza  poprzez scenografię aż do reżyserii i znakomicie prowadzonych aktorów (Hooper to potrafi, w końcu jest reżyserem oscarowego „Jak zostać królem”), a jednak budzi się w nim pewien niedosyt. I nie chodzi o to, żeRussell Crowe niekoniecznie pasuje do roli inspektora Javerta, zaś szarża grających mroczne charaktery małżonków Thenardier Heleny Bonham Carter i Sachy Barona Cohena nazbyt przypomina to, co obydwoje pokazali w „Sweeneyu Toddzie, demonicznym golibrodzie z Fleet Street”. Ani w tym, że czasem duży ekran ujawnia ograniczenia konwencji scenicznego widowiska, z której reżyser nie chciał rezygnować, by zachować walor wielkiej metafory ludzkiego losu. Problem leży w czym innym.

Kadr z filmu "Les Miserables: Nędznicy". Fot. UIP 

Otóż sławny musical Claude’a-Michela Schöberga, który stał się osnową tego widowiska, powstał pod koniec lat 70. jako koncepcyjny album płytowy. Kiedy okazało się, że płytę kupiło ponad ćwierć miliona fanów, pomyślano o inscenizacji. I to bardzo specyficznej, niemal eksperymentalnej. Premierowy spektakl Roberta Hosseina(premiera we wrześniu 1980 roku) w paryskim Pałacu Sportów zszedł mimo pełnej sali po stu przedstawieniach z powodu innych zobowiązań organizatorów. Miano kanonu zyskała inscenizacja londyńska z października 1985 roku, grana do dziś na West Endzie i powielana przez kolejnych producentów na całym świecie (chociaż są też inscenizacje non-replica, jak w Teatrze Muzycznym w Gdyni z 1989 roku oraz w stołecznej Romie z roku 2010). Specyfika widowiska teatralnego, wystawianego zazwyczaj dość oszczędnymi środkami, pozwala eksponować muzykę Schöberga, przekazującą przesłanie Hugo. Jednak widowisko filmowe rządzi się swoimi prawami: tu muzyka ma pełnić rolę służebną wobec obrazu. Kłopot w tym, że musicalowa partytura, zwłaszcza „Les Miserables”, do takiej roli nie jest przeznaczona. Efektem jest dysonans na ekranie i dezorientacja widza: albo delektuję się muzyką, albo podziwiam rozmach filmowego widowiska.

Isabelle Allen i Hugh Jackman w filmie "Les Miserables: Nędznicy". Fot. UIP 

Być może musical Schöberga, który nie powstał jako dzieło sceniczne, należy również do tych utworów, których nie należało filmować. Ale by się o tym przekonać, trzeba było twórcy tej klasy – i takiej odwagi – jak Tom Hooper. I takich wykonawców jak Hugh Jackman i Anne Hathaway, że o wielkich oczach Isabelle Allen z plakatu nie wspomnę.

Konrad J. Zarębski
Źródło: Portalfilmowy.pl