• RSS
Friday, February 24, 2012 11:55:00 AM
Kiedy kilka lat temu pojawiły się w rozmowach pierwsze przebłyski ewentualności wyjazdu Daniela do USA, a w dalszej perspektywie także mojego, moja reakcja była bardzo zdecydowana- "Nigdy w życiu!". Wówczas Ameryka była dla mnie równie atrakcyjna, co hałdy na Śląsku (z całym szacunkiem dla śląskich hałd). Francja, Australia, Peru- to były kraje, po których mogłam podróżować, ba! nawet mogłabym w nich zamieszkać. Ale Stany? Pfff...



Kilka osób z rodziny Daniela, które już wcześniej były w Stanach, próbowało nakłonić mnie do zmiany decyzji. Jednym z argumentów były opowieści o amerykańskiej uprzejmości i nieprzemijającym uśmiechu. Myślałam sobie wtedy: "Jenyyy, ależ to musi być sztuczne...".
Mniej więcej pół roku później poleciałam pierwszy raz do Chicago, wówczas tylko na wakacje. I cóż się okazało? Że amerykański uśmiech jest faktycznie wszechobecny! Wchodzi się do sklepu odzieżowego i już od samych drzwi jest się witanym szerokim uśmiechem i głośnym "Hello", tak samo jest na poczcie, w banku, nawet w zwykłym fast-foodzie. Również na ulicy- wystarczy, że spojrzy się w twarz jakiemuś Amerykanowi, a już wędruje do nas szeroki uśmiech. Jest to swego rodzaju reakcja łańcuchowa- widzisz uśmiech, więc i ty się uśmiechasz.

Mam wrażenie, że ten amerykański uśmiech nie jest sztuczny- ludzie po prostu od dziecka są tutaj wychowywani w kulturze uśmiechania się. Na początku byłam sceptycznie nastawiona do tego zjawiska. Aż do czasu pierwszego powrotu do Polski. Do szarych polskich ulic i szarych polskich twarzy. Jeżeli w Polsce uśmiechniesz się niezobowiązująco do kogoś obcego na ulicy, zostaniesz najprawdopodobniej odebrany jako dziwak, tutaj dziwakiem będziesz, jeśli się nie uśmiechniesz (inna sprawa, że mam wrażenie, że tutaj każdy przejaw odmienności traktowany jest jako atut, ale to już inny temat). Kocham Polskę całym sercem i tęsknię za nią bardzo, ale tego braku codziennego międzyludzkiego uśmiechu akurat nie brakuje mi wcale.

Z tego, co miałam okazję do tej pory zaobserwować wnioskuję, że Amerykanie są także dosyć uprzejmym i życzliwym narodem. Za zwykłym, niezobowiązującym uśmiechem kryje się na ogół gotowość do pomocy. Urzędnicy są nie tylko mili zgodnie z pracowniczą etykietą, ale faktycznie słuchają, co się do nich mówi i starają się pomóc. Także na poczcie, nawet mimo długiej kolejki, człowiek nie czuje się zbywany, ale wie, że może o wszystko zapytać i uzyska stosowną pomoc. Również w codziennych, międzyludzkich stosunkach da się odczuć tę uprzejmość- ot, na przykład kiedy w sklepie zderzy się kilka osób, to nie słychać "Gdzie leziesz?!", tylko przeprosiny. Podejrzewam, że wszelka inna reakcja byłaby bardzo źle odebrana. Oczywiście, Amerykanie mają też drugą naturę- są mili do czasu, ale kiedy granica zostanie przekroczona, potrafią walczyć o swoje i chować do kieszeni swoją uprzejmość i życzliwość.

Zresztą, tak naprawdę gotowość do codziennego uśmiechu i życzliwości zależy od człowieka, nie od narodowości. Także wśród Amerykanów spotkać można gburów i chamów. Inna sprawa, że zdarza się to zdecydowanie rzadziej, niż wśród Polaków, także tych "amerykańskich".

Paulina