• RSS
Sunday, March 18, 2012 6:19:00 AM


Czym była i jest „Stawka większa niż życie” każdy wie. Co chciał zrobić Patryk Vega w „Stawce większej niż śmierć” nie całkiem wiadomo. Oczywiście, wiadomo, że wracając do Agenta J–23 i jego wiecznego antagonisty Brunnera (który dzięki Emilowi Karewiczowi zapewne przejdzie do historii jako najsympatyczniejszy gestapowiec polskiej kultury, co zważywszy na okres, kiedy oryginalna „Stawka...” powstała samo w sobie jest czymś zadziwiającym) składa hołd i próbuje ożywić legendę przy użyciu środków odpowiadających dzisiejszej wrażliwości.


Kadr z filmu "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", fot. Kino Świat

Problem w tym, że Vega (i jego scenarzyści oraz aktorzy) robią to zastanawiająco niekonsekwentnie i efekt jest taki, że „Stawkę większą niż śmierć” ogląda się co rusz popadając w konfuzję i próbując dociec, co jej twórcy właściwie mieli na myśli.

Dawna „Stawka...” wciąż jest znana, żywa i żwawa. Może przede wszystkim dzięki temu, że jej autorom i realizatorom udało się osiągnąć godną podziwu jedność wpisanej w serial powagi i zgrywy, ironicznego udawania dramatu i napięcia prawdziwego. Dziś napięcie w naturalny sposób wyparowało, lecz wdzięk pozostał i chyba nawet wciąż tężeje, co jest bodaj głównym elementem „kultowości” serialu.

Wiedząc to wszystko – bo trudno tego nie wiedzieć – Vega zdecydowanie przeszarżował. Jego opowieść chce być chyba jednocześnie (ujmując rzecz zgrubnie) sentymentalnym powrotem na ekran i benefisem „prawdziwych” Klossa i Brunnera, ironiczną zabawą z konwencjami kina sensacji i przygody oraz strzelanką dla złaknionych krwi dziesięciolatków.

Strzelanka, czyli próba fajerwerkowego kina akcji, o której reżyser opowiada skądinąd z wielkim przejęciem, wychodzi niestety dość słabo i lepiej ją po prostu przemilczeć. Zabawa z konwencjami (od Bonda przez Indianę Jonesa i współczesne ramoty w stylu „Skarbu narodów” po – nieomal – „Sin City”) udaje się słabo – pewnie dlatego, że jest tak niespójna i miota się między koszmarnymi „scenami wzruszającymi” a piętrowymi wariacjami na temat znanych wątków (z których szczególnie groteskowo wypadają te Bondowskie, wyposażone w tanie aluzje seksualne). Zadziwiająco nierówny jest też scenariusz – nie dlatego, że historyjka jest przepisowo głupiutka i dziurawa, lecz dlatego, że poza paroma ładnymi ripostami i co najmniej jedną udaną sceną (w wątku współczesnym, z 1975 roku; równolegle oglądamy rok 1945) dialogi są koszmarne, nieśmieszne i (mimowolnie bądź zamierzenie) nieco groteskowe. Najlepiej wypadają Stanisław Mikulski i Emil Karewicz. Z młodszych kolegów chwilami (nie jest ich wiele) sprawdza się Piotr Adamczyk jako Brunner i przede wszystkim Piotr Głowacki, który z Januszem Chabiorem tworzy duet PRL-owskich funkcjonariuszy wywiadu wojskowego. Inne postaci, niewątpliwie zagubione pośród meandrów twórczych intencji Vegi i spółki, nie bardzo wiedzą chyba, co robić i niemiłosiernie szarżują, co jest szczególnie bolesne w wykonaniu Tomasza Kota w roli młodego Klossa. Kompletną porażką, niestety, są panie. Zwłaszcza Marta Żmuda–Trzebiatowska jest nieznośna, a gra nie byle kogo bo ukochaną naszego J-23.

I można by się jeszcze znęcać do woli nad różnymi detalami „Stawki większej niż śmierć” – ale trochę się nie ma na to ochoty. Bo przecież są w tym pokracznym tworze sympatyczne jednak intencje i emocje. No i starsi panowie dwaj, którym się wypada z podziwem pokłonić. Bo póki oni są na ekranie, można robić nam nawet najgłupsze numery.

Marcin Sendecki
Źródło: Portalfilmowy.pl