Dama z Orchideą kontra system. Rozmowa z Lucem Bessonem



Z Lucem Bessonem, reżyserem m.in. „Wielkiego błękitu” i „Piątego elementu” o jego najnowszym filmie „Lady”, poświęconym birmańskiej opozycjonistce Aung San Suu Kyi, rozmawia Anna Tatarska.

Anna Tatarska: Scenariusz “Lady” powstawał przez kilka lat zanim mąż Michelle Yeoh, Jean Todt, zaproponował Ci reżyserię filmu. Jak czułeś się dołączając do projektu na takim etapie, nie pracując przy nim od początku?

Luc Besson: Mąż Michelle jest jednym z moich najbliższych przyjaciół, często rozmawiamy. Jednak to nie on a ona wysłała mi scenariusz filmu. Czytając go co chwilę ocierałem łzy, przy tej historii trudno się nie wzruszyć. To niesamowite; maleńka, pięćdziesięciokilogramowa kobietka, która za pomocą siły miłości walczy z całą armią. Ta historia mnie zachwyciła. Owszem, dostałem gotowy scenariusz, ale nie miałem do niego prawie żadnych zastrzeżeń.

Luc Besson, fot. AKPA

Michelle była od początku integralnym składnikiem tego projektu.

Tak, i ani przez sekundę nie kwestionowałem tego wyboru. Poza tym żadna azjatycka aktorka po czterdziestce nie wypuściłaby takiej okazji z rąk - od początku było wiadomo, że to szansa na rolę życia. Dzięki swoim korzeniom Michelle była o wiele bliżej filmu, łatwiej było jej rozumieć emocje postaci i sposoby ich wyrażania. Dla reżysera to najprawdziwsza przyjemność, móc pracować z kimś, kto jest tak bardzo zaangażowany. Od rana do późnego wieczora w roli, bez chwili wytchnienia. Trzeba tylko za tym nadążyć, być dla niej wsparciem. To jej zasługa, że wszystko się nam udało.

"Lady", fot. Monolith

Podobno niektórzy aktorzy brali ją za Aung San Suu Kyi, tak bardzo sugestywnie wcielała się w postać?

Pierwszego dnia gdy Michelle przybyła na plan, już w kostiumie, dwie osoby zemdlały. Oni nigdy wcześniej nie widzieli kamery, nie rozumieli czym jest film. Byli przekonani, ze widzą prawdziwą Suu.

Bohaterką filmu jest postać ikoniczna, ale jednocześnie ktoś, kto wciąż żyje, jest. Jak wpływało to na proces tworzenia?

To było wyjątkowa i skomplikowana sytuacja. Kiedy zaczynaliśmy zdjęcia Aung San Suu Kyi była w areszcie domowym, nikt nie widział jej od blisko 10 lat, nawet najbliższa rodzina. Jej przyjaciele w więzieniach, albo martwi. Bardzo trudno było w takim momencie zbierać informacje, wymagało to ogromnej cierpliwości. Odbywaliśmy liczne rozmowy: z Amnesty International, Human Rights Watch, birmańskimi reporterami... W końcu udało się pozyskać 200 godzin nagranych na kasetach video archiwalnych materiałów. Po kolei oglądaliśmy je, próbując wyłapać najmniejsze nawet detale. Jej uśmiech; ruch dłoni, gdy gładzi skórę szyi, pochylając jednocześnie głowę; gest wpinania we włosy orchidei. Tak docieraliśmy do niej, aż wiedzieliśmy, że mamy wystarczająco dużo, czuliśmy już, co jest dobre a co złe. Tak pracowaliśmy – starając się pozostawać jak najbliżej prawdy. Być może nie osiągnęliśmy stanu stuprocentowej zgodności, ale jesteśmy tak blisko, jak to możliwe. Chcieliśmy okazać jej szacunek, zależało nam, by nie czuła się zdradzona.

"Lady", fot. Monolith

Kiedy udało Wam się w końcu z nią spotkać?

Już po ostatnim klapsie. Przez prawie cały czas trwania zdjęć, czyli 14 tygodni, pozostawała w zamknięciu. Zwolniono ją pod sam koniec. To było niesamowite. W końcu ten film powstał częściowo z niewiary, że to może kiedykolwiek nastąpić.

Czy fakt obecnej politycznej zmiany w Birmie w jakikolwiek sposób wpływa według Ciebie na recepcję filmu? [1.04.2012 Aung San Suu Kyi została wybrana do niższej izby parlamentu, a jej opozycyjna partia - Narodowa Liga Demokracji – zdobyła 43 z 45 dostępnych w nim miejsc - przyp.aut.]

Celem tego projektu jest zwrócenie uwagi na tę postać i sprawę, o którą walczy od lat. Film to doskonałe do tego medium, ma historię, chwytliwą muzykę, wszyscy mogą go zobaczyć. Dotrze do kin, na płyty, do internetu, telewizji... Ludzie nie będą mogli go zignorować. I kiedy zobaczą w wiadomościach wizerunek Aung San Su Kyi, będą ją znać. A przez to wzrośnie ich wrażliwość na sytuację w Birmie. Junta nie może się już chować. Zawsze zachowywali się jak świnie, ale nikogo to nie obchodziło, bo nikt o tym nie wiedział. Teraz wszyscy się dowiedzą.  A dygnitarze będą zmuszeni pokazać nam swoje ręce, żeby udowodnić, że nie są już brudne. Teraz rzeczywiście jest trochę lepiej, trzeba jednak pamiętać, że ci ludzie pięćdziesiąt lat temu potraktowali swoich obywateli jak psy, ukradli państwo, rozpuścili wszelkie jego bogactwa. Nie możemy stracić czujności. Dlatego tak się cieszę, że Aung San Suu Kyi jest teraz w parlamencie, bo ona będzie mieć na to oko.

"Lady", fot. Monolith

Film jest zrealizowany klasycznie, brak w nim spektakularnych rozwiązań formalnych.

Kiedy kręci się coś takiego, trzeba być bardzo skromnym. Po prostu napisać dobrze historię, pokazać ją. Ale to nie typ filmu, który ma służyć reżyserowi do zachwytu nad własnymi umiejętnościami. Jeśli chcesz ćwiczyć efektowne ustawienia kamery - wybierz inny projekt. Przy takim nie wolno szaleć. Trzeba być spokojnym, pełnym szacunku. Tu chodzi o treść.

Czy Aung San Suu Kyi widziała już „Lady”?

Nie jestem pewien, chyba jeszcze nie... Płytę ma - ale nie jestem pewien, czy tego chce. Wiem, że jest szczęśliwa, że film powstał. Jest zbyt skromna, by godzić się na rolę ikony. Ale może boi się samego seansu, bo wie, co zobaczy. Bolesne momenty i traumatyczne wspomnienia. Rany, których rozgrzebywanie może tylko boleć.


Anna Tatarska / Portalfilmowy.pl
Źródło: Portalfilmowy.pl