Friday, October 14, 2011 7:02:00 PM
Nowy Dziennik

Złocista o tej porze roku przyroda Rockland, jednego z najbardziej malowniczych powiatów w północnej części stanu Nowy Jork, nasuwa nieodparte skojarzenia z pięknem polskiej jesieni. Jakże podobnie musiała wyglądać przyroda tragicznego polskiego września 1939 roku.

Rok 1937. Jan Brodniewicz, żołnierz 9. Pułku Ułanów Małopolskich
Rok 1937. Jan Brodniewicz, żołnierz 9. Pułku Ułanów Małopolskich
Foto: Z archiwum JOANNY BRODNIEWICZ


A pogoda była wtedy równie piękna. Jan Brodniewicz, młody wówczas ułan 9. Pułku Ułanów Małopolskich, w którym służył od 1937 roku, dotarł ze swoim pododdziałem z rozproszonej Armii Poznań do Warszawy, tuż przed zamknięciem pierścienia okrążenia. Kwaterowali w Łazienkach Królewskich, na ich południowym krańcu, za Belwederem, właściwie już na terenach obecnego Mokotowa. Brakowało wszystkiego: amunicji, lekarstw, jedzenia. Ludności i wojsku doskwierał głód. Żołnierze ocalili trochę mąki, z której w polowej piekarni upieczono chleb. Wozy taborowe już na terenie Łazienek dostały się pod ciężki ostrzał artylerii niemieckiej. Zginęli wszyscy. Dorodne bochny chleba zrosiła obficie żołnierska krew.
Rozbity tabor odnalazł Jan i z tym skrwawionym chlebem powrócił do swojej jednostki. Nie zmarnowała się ani okruszyna...

W NIEMIECKIEJ NIEWOLI, W SOWIECKIM GUŁAGU

Rok 1942. Jan Brodniewicz w Ogrójcu w Palestynie
Rok 1942. Jan Brodniewicz w Ogrójcu w Palestynie
Foto: Z archiwum JOANNY BRODNIEWICZ


Joanna z kolegą z oddziału; później została żoną Jana
Joanna z kolegą z oddziału; później została żoną Jana
Foto: Z archiwum JOANNY BRODNIEWICZ


Pomnik w Trembowoli, 1919
Pomnik w Trembowoli, 1919
Foto: Z archiwum JOANNY BRODNIEWICZ
Wcześniej Jan brał udział w jednej z najsłynniejszych bitew kampanii wrześniowej – nieco kontrowersyjnej dla historiografów szarży na czołgi niemieckie pod Wólką Węglową w dniu 19 września. Oddziały 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich i część 9. Pułku Ułanów Małopolskich straciły tego dnia ponad 100 żołnierzy, ale pozwoliło to Armii Poznań wyjść z okrążenia i ruszyć na odsiecz Warszawie. Pierwszą relację z tej bitwy nadał – i tu niespodzianka dla wszystkich interesujących się historią kontaktów polsko-włoskich, do których i ja się zaliczam – włoski korespondent wojenny.
Gdy bohaterska obrona stolicy dobiegła tragicznego końca, ułan Brodniewicz dostał się do niewoli niemieckiej. Z obozu jenieckiego uciekł w listopadzie 1939 roku z zamiarem powrotu w rodzinne strony do odległej Trembowli, położonej wtedy za niezwykle silnie strzeżoną granicą niemiecko-sowiecką.
Ten prawdziwy "przemarsz przez piekło" mógłby stać się scenariuszem powieści sensacyjnej. Do domu rodzinnego dotarł dopiero w styczniu 1940 r.
Rozpoznany przez NKWD, po aresztowaniu, zostaje zesłany do Ałtajskiego Kraju. Katorżnicza praca przy wyrębie syberyjskich lasów na siarczystym mrozie, w śniegach po pas – to była codzienność okrutnej ziemi. Powstaniu armii generała Andersa zawdzięcza ocalenie. Amnestia dla Polaków, wynegocjowana przez Rząd Emigracyjny, otworzyła na krótko bramy gułagów. Schorowani, w łachmanach, często na granicy życia i śmierci, ostatkiem sił ochotnicy docierali do obozów rekrutacyjnych.

NOWY ETAP SŁUŻBY OJCZYŹNIE

Jan trafił do Dywizji Kresowej, zwyczajowo nazywanej przez jej pierwszych ochotników "Dywizją Żubrów".
Przed wojną ukończył szkołę agronomiczną na Śląsku, co nie było bez znaczenia, gdy w II Korpusie z ułana stał się saperem. Już jako saper otrzymuje w styczniu 1943 roku awans na pierwszy stopień oficerski. Kampanię włoską rozpoczyna w stopniu podporucznika.
Drogę z Kazachstanu przez Iran i Egipt przeszła także Joanna, młodziutka, filigranowa, zawsze pogodna dziewczyna, która po wojnie została jego towarzyszką na całe życie. Znali się jeszcze z Trembowli. Jan próbował odszukać ją wśród uchodźców w licznych obozach na Bliskim Wschodzie, ale poplątane wojenne ścieżki nie doprowadziły wtedy do ich spotkania.
Potem było Monte Cassino z ogromną daniną krwi i uwiecznioną na zawsze w historii relacją Melchiora Wańkowicza o "drodze polskich saperów". Walki o Ankonę, a potem koniec wojny i niechętna, nieprzyjazna już wtedy Polakom Wielka Brytania.

LIST OD BRYTYJSKIEJ KRÓLOWEJ

W zbiorach Jana, oprócz odznaczeń bojowych, nielicznych ocalonych wojennych fotografii, oryginalnego munduru PSZ i insygniów mundurowych, znajduje się list od królowej brytyjskiej Elżbiety II. Czerpany papier, łacińskie inskrypcje, herby – wszystko, co powinno robić wrażenie. Jakże smutna a właściwie tragiczna jest wymowa tego listu. Tak bowiem królowa żegnała Polaków w 1947 roku z likwidowanego właśnie korpusu wojsk polskich. Już nie byli potrzebni. Wcześniej Winston Churchill odmówił żołnierzom Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie udziału w paradzie zwycięstwa w Londynie. To i tak dużo, że królowa stwierdziła na piśmie: "Dziękuję wam …".
A potem była cisza, cisza, która tak naprawdę trwa do dziś. W sercach polskich weteranów pozostał głęboki żal. Jednak starali się znaleźć swoje miejsce wśród nieprzyjaznych im londyńczyków. Żyli skromnie. Jan, jako inżynier, pracował w firmie produkującej filtry do wody, a żona zajmowała się wychowaniem ich córki Krystyny.

W USA ZNALEŹLI MIEJSCE DLA SIEBIE

 W roku 1967 – za namową rodziny – Jan i Joanna Brodniewiczowie opuścili chłodną ziemię brytyjską i przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkali na Greenpoincie wraz z bliskimi, a następnie znaleźli swoją przystań w Havestraw, w powiecie Rockland. Ich dom, z pięknym ogrodem, stoi na wzgórzu, z którego widać rzekę Hudson. Jan rozpoczął pracę w firmie chemicznej "Kay Fries". Była to kontynuacja jego pracy w Londynie, natomiast Joanna znalazła swoje miejsce w bankowości.
Od pierwszego dnia byli aktywni społecznie. Dołączyli do Klubu Weteranów Armii Polskiej. Zajęli się tworzeniem organizacji polonijnej w Rockland. W tamtych latach nie było na naszym terenie wielu Polaków, ale Jan i Joanna potrafili dotrzeć do wszystkich, którzy nosili polskie nazwiska i przekonać ich do połączenia sił i wspólnej pracy na rzecz ojczyzny pradziadów. Przez prawie czterdzieści lat służyli Polonii swoim sercem i doświadczeniem. Dzięki nim, między innymi, powstało Polsko-Amerykańskie Stowarzyszenie Kulturalne w Havestraw i odprawiana jest msza po polsku. To oni organizowali wiece i pikniki, podczas których informowali społeczność amerykańską o tym, co działo się wtedy w Polsce i zbierali pieniądze na pomoc dla rodaków w kraju. Przy każdej okazji prezentowali polską kulturę i nasze tradycje. Powstał folklorystyczny zespół dziecięcy, który występował często dla ludzi chorych i samotnych, dla dzieci, a nawet podczas uroczystości w West Point. Na festynach w Bear Mountain Park prezentowali polonijne rękodzieło. Nie zabrakło w tych działaniach lekcji języka angielskiego i polskiego, odczytów, wykładów o historii naszego kraju i wszechstronnej pomocy dla nowo przybyłych imigrantów z Polski.
Jan z Joanną dzielili sprawiedliwie swój czas pomiędzy dom, pracę zawodową i aktywność społeczną. Córka Krystyna, choć urodzona w Anglii, mówi po polsku podobnie jak dwaj starsi wnukowie, Paweł i Filip, którzy skorzystali z możliwości nauki na wakacyjnym studium zorganizowanym przez Uniwersytet Jagielloński.

BOHATEROWIE ODCHODZĄ W MILCZENIU...

 Tu w Ameryce, los zetknął mnie z pilotem US Air Force, weteranem wojen w Korei i Wietnamie, więźniem Hanoi Hilton, odznaczonym m.in. egzotycznym w USA Croix de Guerre i mnóstwem innych medali, za wyjątkiem może Medalu Kongresu, bo ten – jak sam mi to powiedział – "jest z reguły przyznawany pośmiertnie, a ja... przecież żyję". On też nie chciał wspominać o walce, nie mówiąc już o tragedii niewoli. Zaczęłam się zastanawiać, czyż nie jest prawdziwe stwierdzenie, że tak wielu wojennych bohaterów zachowuje milczenie. Czyż nie jest to jakiś wspólny dla nich syndrom? Oby nie był on regułą, bo przecież musi istnieć źródło przekazów dla następnych pokoleń. Trzeba znaleźć klucz do ich duszy, aby uchyliła, choć na trochę to, co tak głęboko skrywa. Tak widzę obowiązek każdej następnej generacji i choć jestem psychologiem, nie zawsze udaje mi się osiągnąć ten cel.
Mój rówieśnik, Wojtek Łuczak, były dziennikarz byłego już Polskiego Radia 910 AM w Pomonie, nawiązał przed laty kontakt z mieszkającym w Rockland, nieżyjącym już dziś kawalerem orderu Virtuti Militari, żołnierzem elitarnej samodzielnej kompanii "Commando" (to do nich powiedział Churchill: "Nakazuję wam podpalić Europę!") – Kazimierzem Eliasińskim. Usłyszał bardzo krótką opowieść: "To był mój obowiązek służyć ojczyźnie". I nic więcej.
Ułan, saper, major w stanie spoczynku, Jan Brodniewicz zachował do końca ogromną pogodę ducha. Jak go poznałam, wyróżniał się absolutnie nienaganną postawą, z wyraźnymi naleciałościami brytyjskimi, widocznymi chociażby w sposobie ubierania się, wysławiania, bardzo eleganckim i szarmanckim podejściem do kobiet. Stara, dobra szkoła…

SENTYMENTALNY POWRÓT NA KRESY

Przed kilku laty, pokonując wiele trudów, wspólnie z Joanną odwiedzili ukochaną ziemię trembowelską. W miejscach, które pamiętali, czas zatrzymał się w 1939 roku. Potem było już tylko postępujące zniszczenie. Wrócili wstrząśnięci. Nawet niestrudzona Teresa Siedlar-Kołyszko, odkrywająca dla nas Kresy na nowo, nie mogła ukryć smutku pisząc o teraźniejszości tych wyjątkowo pięknych i wielce zasłużonych dla polskiej historii stron.
Jan Brodniewicz odszedł w wieku 90 lat, otoczony bardzo kochającą rodziną. Pozostawił pogrążonych w smutku żonę, córkę, czworo wnucząt i dwoje prawnuków.
Joanna, również weteranka PSZ, przyznała się że Jan był jej pierwszą i jedyną miłością. Poznała go mając lat 11, jeszcze przed wojna, gdy z kolegami ze Związku Strzeleckiego troszczył się w Trembowli o nieistniejący już, szczególnie piękny pomnik "Ofiarom walk 1918-1919". Zachowała się fotografia przedstawiająca grupę młodych ludzi na tle cokołu z orłem wznoszącym się do lotu z wielkim krzyżem. Pomnik podzielił losy tej ziemi.

POZOSTAŁA TYLKO PAMIĘĆ I OPOWIEŚCI JANA...

 Jana Brodniewicza poznałam przy okazji moich starań o odznaczenie państwowe dla jego żony Joanny – za jej ogromny wieloletni wkład pracy na rzecz Polonii w Rockland. Kancelaria Prezydenta RP nie robiła trudności. Jan miał być następnym wyróżnionym. Już nie zdążyłam... Rozmawiałam z nim zaledwie kilka razy i choć poświęciliśmy na to wiele godzin, to jednak czasu nam zabrakło. W połowie listopada minie sześć lat, jak – na tydzień przed Świętem Dziękczynienia – major Jan Brodniewicz odszedł na swój ostatni apel.
Udało mi się nagrać na taśmie trochę wspomnień Jana. Jak zawsze wiele pytań pozostanie już bez odpowiedzi. Nie wiem, czy nagrania te przyjmą kiedykolwiek jakąś bardziej usystematyzowaną formę. O walkach pod Monte Cassino napisał prawie wszystko niedościgniony mistrz polskiego dziennikarstwa – Melchior Wańkowicz. O nieludzkiej ziemi w wyjątkowy sposób pisał Jan Czapski. Wspomnienia Jana Brodniewicza dokładnie wpasowują się w ich relacje. Są przecież ich częścią.
Pamiętne rozmowy z Janem zmuszają mnie do małej dygresji. Jako młoda adeptka psychologii miałam wyjątkowe szczęście poznać bohaterów bitwy o Anglię – pilotów Tola Łokuciewskiego i Stanisława Skalskiego. Poznałam ich dzięki mojemu ojcu chrzestnemu, pilotowi, też o nazwisku Brodniewicz. Już wtedy zauważyłam, że prawdziwi żołnierze rzadko mówią o walce; wspominać będą wszystko inne, ale najskrytsze, tragiczne momenty bezpośredniej walki zatrzymują dla siebie. Dlatego Jan o wrześniu 1939 roku opowiadał mi przez pryzmat żołnierskiego chleba.

Marzena Kostrzewa-Stafiej



Comments are closed on this post.