Powieściopisarz, nowelista, aforysta - rzadko poeta. Laureat nagrody głównej im. Leonida Teligi za powieść żeglarską "Kapitanowie". Publicysta portalu Racjonalista www.racjonalista.pl Były kapitan jachtowy, instruktor żeglarstwa, często i chętnie bierze udział w spotkaniach autorskich. Kontakt przez stronę www. Osobne zaproszenie do bloga - zbyslaw-smigielski.blog.onet.pl
  • RSS

ERSATZ WSZECHMOCNY. 

Monday, December 10, 2012 1:13:00 PM
I wszechogarniający. W naturze ludzkiej bardzo niewiele zostało rzeczy naturalnych i naturalnych odruchów. Cokolwiek bowiem złego lub dobrego napisalibyśmy lub rzekli o cywilizacji, istota jej polega na wpajaniu nam tego, co zostało uznane za dobre, lub tylko właściwe – bez zastanawiania się nad naturalnością tegoż. W konsekwencji przestaliśmy niemal w ogóle rozumieć, co wszystkie te pojęcia znaczą.



Jest bowiem tak, że pojęcie rzeczy naturalnej nie ma żadnego związku z cywilizacją – rzekłbym, że jest nawet odwrotnie: cywilizacja zaczęła się w tej chwili, gdy zaczęliśmy pojęcia uzgadniać. Prosty brak zgody na uzgodniony zakres pojęć decyduje o tym, czy ktoś jest, czy nie jest cywilizowanym.

Na wstępie zamierzałem postawić pytanie, czy ktoś zastanowił się nad pewnym problemem, ale doszedłem do wniosku, że tak postawione pytanie jest błędem. Sęk tkwi w tym, że już niemal nikt nad niczym się nie zastanawia. Proces myślowy człowieka cywilizowanego zasadza się na rozważeniu, co bardziej mu się podoba – i na wybraniu tego, co bardziej.

Oraz na potępieniu tego, co mniej.

Zawarte w zasadach logicznych opisy stawiania założeń oraz wnioskowania, stanowiące elementarny warunek procesu myślenia – obce są człowiekowi cywilizowanemu. Obce są zdecydowanej większości przedstawicieli naszego gatunku, w tej samej mierze menelowi spod piwnego kiosku, potrafiącemu posłużyć się waterklozetem, jak i naukowcowi, dowodzącemu wyższości jakiejś swojej racji, nie wspominając już nawet o politykach, z miłą premedytacją robiących wodę z mózgu swym zwolennikom. Wszyscy jesteśmy bardzo uporczywie i wzajemnie cywilizowani, poddawani skutecznym ćwiczeniom.

Dokładnie tak, jak ćwiczy się zwierzęta, którymi przecież w końcu jesteśmy. Najpierw elektrowstrząsy, potem tylko dzwonki. Ostatni etap to już sama przyjemność: cukierki albo inne łakocie. Ale ćwiczyć należy stale.

Wspaniały wiek XX był wiekiem elektrowstrząsów i dzwonków. Wpierw nas łapano do klatek różnych instytutów, dzielono, segregowano, przydzielano role, zakres ćwiczeń i rodzaje bodźców. Te instytuty były rozmaite i bardzo dużo ich było. Ale wszystkie miały jedno, choć różnie nazywane zadanie: cywilizować, cywilizować, cywilizować…

Ćwiczenia bywały bolesne, z konieczności często okrutne, jednak uzasadnione naszą wybujałą dzikością. Ale coraz lepiej to szło, coraz łatwiej. Ćwiczenia weszły w nawyk, a teraz to nawet w geny.

Niektóre instytuty z czasem zlikwidowano, jeden to nawet na siłę. Resztę to niby dobrowolnie. Po prostu podjęto decyzję, że taki owaki instytut przestał spełniać swoje zadanie, można go więc rozwiązać. Zadanie wprawdzie pozostało, nawet je znacznie poszerzono, lecz jest realizowane przez jeden wielki instytut. Ten pozostały instytut ma taki zakres działania, jak wszystkie owe rozwiązane instytuty razem oraz łącznie, w rzeczywistości zaś, o wiele większy.

To zrozumiałe. Skoro ćwiczenia mamy nieźle opanowane, może nawet faktycznie mamy je głęboko w genach, nie trzeba nas trzymać w klatkach, możemy biegać swobodnie po terenie instytutu. Na odpowiedni sygnał zawsze reagujemy.

Co ważne: nie ma już wśród nas dzikich. Samo to określenie zostało zapomniane. I zabronione, ujmując ściśle.

Oczywiście w tym celu, byśmy nie czuli się urażeni. A naprawdę po to, by nic nam tej dzikiej przeszłości nie przypominało. W tym samym dokładnie celu zestaw naszych wszystkich ćwiczeń nie obejmuje myślenia.

To kwestia bardzo delikatna, trudno ją określić jasno. Z jednej strony nie można przyznać, że myślenie jest zabronione, albo powiedzieć wprost, niepożądane. Jakoś tak wypada myślenie preferować. Ale można przecież myślenia nie ćwiczyć i dawać cukierki za jego brak. Można też, co bardziej efektywne, nazywać myśleniem coś wprost przeciwnego.

Można myśleniem nazwać upodobanie. To nawet bardzo wygodne, łatwe i proste. Wystarczy przecież, by człowiek cywilizowany potrafił wybrać z kilku spraw lub rzeczy tę, która bardziej mu się podoba, i już można ogłosić, że oto człowiek pomyślał. Oczywista oczywistość, że upodobania należą do ćwiczeń najintensywniej ćwiczonych. W takiej sytuacji zarzucić człowiekowi cywilizowanemu, że to ersatz, a nie myślenie – przed sądem stanąć można.

A określając prawdziwiej– przed ersatz-sądem.

Do najintensywniej ćwiczonych ćwiczeń należy też kultura, z kultury zaś – sztuka. Sztuka niemyślenia. Przy muzyce Bacha i Mahlera można wiele przemyśleć, przy muzyce Jacksona – niczego. Bo to ersatz- muzyka.

Nie wspominając już o tym, że całe bogactwo muzycznych form, wypracowane z mozołem przez wieki, sprowadzono do jednej wszechmocnej formy – piosenki z bardzo podkasaną sukienką, albo częściej zupełnie bez kiecki.

Podobnie nad książką Victora Hugo czy Zbigniewa Herberta można wiele przemyśleć. Nad książką zaś o cybernetycznej księżniczce i smoku-czarowniku – niczego. Bo to ersatz-literatura.

I tak dalej. Zabroniona jest sztuka, skłaniająca do myślenia. Preferowana jest sztuka, skłaniająca do zabawy. W zabawie można rozwijać upodobania, one zaś rozwijają świetnie cywilizację.

Polecam ciekawy eksperyment: spróbujcie, śmiejąc się, o czymkolwiek pomyśleć. Choćby tylko tak, jak was wyćwiczono. Jak większość z was wyćwiczono.

Zabawa – to pierwszorzędne słówko. To bardzo nęcące zaproszenie do niemyślenia. Gdy się dobrze rozejrzeć, zabawą może być wszystko, właściwie zaś powinno być. Sztuka to już obowiązkowo. Bez zabawy sztuka jest nudna, drętwa, w ogóle sztuką nie jest.

Dlatego tak bardzo rozwinęła się sztuka robienia sobie jaj. Z wszystkiego, z czego się tylko da. Pojętego i niepojętego. Szlag bierz odróżnianie, byle się zdrowo pośmiać. Najbardziej cywilizowany człowiek najgłośniej się śmieje.

A nie daj dobry Boże, aby twórca roił, że odbiorca choć trochę pomyśli. Mam na myśli naturalny sposób myślenia.

Co prawda, bywają wyjątki, i to po obu stronach. Bywają nawet tacy, którzy specjalnie szukają, nad czym by tu pomyśleć. Dla tych nielicznych wyjątków to mam propozycję: pomyślcie nad wszechmocą ersatzu.

Zbysław Śmigielski

Czy kobieta może? 

Monday, February 6, 2012 5:40:00 AM
Kobieta wszystko może, to oczywiste. Nawet to, czego diabłu nie wolno. Ale czy kobieta może być dziełem sztuki? Na mój rozum, to najpierw jest ona dziełem szatana, dopiero potem dziełem sztuki – być może. Tak czy owak, jeśli chodzi o możność, na początku był diabeł, dopiero potem kobieta. Każdy się ze mną zgodzi, że w możnościach kobieta przewyższa diabła i szatana. Chłopów to nie dotyczy, właśnie na tym polega nasze chłopskie szczęście.



A co do dzieła sztuki, to całkiem bez wątpienia może nim być jedynie, wyłącznie kobieta. Pod warunkiem, że nie będzie to żona. Jeżeli już, to raczej cudza. Zresztą w ogóle najlepiej, by niczyją żoną nie była. Ale o rzecz taką trudno, chyba że w bardzo wczesnej fazie, bym tak rzekł, rozwojowej. Bo już nieco później z wielu powodów kobieta przestaje być dziełem, zaczyna być tylko sztuką. Siódmą, siedemnastą, niekiedy siedemdziesiątą. To zależy od chłopa. Niektórzy wcale nie liczą.

Wiecie, to bardzo ciekawe, że w takiej późnej fazie sztuka interesuje już wyłącznie wybitnych koneserów, którzy dobrze się na niej poznali i nauczyli się z niej korzystać w bardzo szerokim zakresie. Przestudiowali nawet, bo w tej wczesnej fazie, rozwojowej, mieli na to ochotę i nawet nieco czasu. Ci koneserzy wytrzymują także i późniejszą fazę, oddając się kontemplacji. Na wygodnym tapczanie albo zwyczajnie przy piwie. Piwo, podobnie jak ongiś muzyka, bardzo wpływa na obyczaje. Znaczy, pozytywnie wpływa.

Dwa słowa o tych obyczajach, które kiedyś muzyka łagodziła. Tak było kiedyś, na dowód powiem, że przy Bachu do dziś niektórzy ziewają, nawet zasypiają, a pokażcie mi takiego, co będzie spał przy czadowej muzyce. Łagodność muzyki czadowej polega tylko na różnicy pomiędzy kopem z glana i kijem bejsbolowym.

A tak naprawdę łagodnie wpływa, przykładowo na mnie, jedynie wiolonczelistka, koniecznie z długimi włosami, nawet wtedy tak wpływa, gdy nie ma tej wiolonczeli pod ręką. Prawdę mówiąc, wpływa bardziej łagodnie, kiedy tej wiolonczeli nie ma.

Dobra, wróćmy do tej późnej sztuki. Chodzi o to, że dyletant, nie tak jak koneser, kiedy zabierze się do takiej późnej sztuki na serio, zawsze zanotuje jakieś wpadki na swoim koncie. To prawie reguła. Rozumiecie, depresje on zanotuje, fobie rozmaite i tym podobne rzeczy. Acha, i debet zanotuje, czasem bardzo poważny. Natomiast koneser często nieźle na tym wychodzi, kiedy na podstawie takiej sztuki zaczyna tworzyć dzieła. Niekiedy wiekopomne.

A kobieta w ogóle wiele rzeczy może. By daleko nie szukać, w najgorszą pogodę może cię wygnać z domu, wciskając smycz do łapy. Do twojej łapy, rzecz jasna, bo psu owinie tą smyczą szyję niby wisielcowi. Pomimo deszczu czy mrozu każe wam koło domu biegać. Nawet się nie poskarżysz, że cię po równo traktuje. Zaś pies, co tu ukrywać, też do spisku należy.

W tym stanie rzeczy, których nie chcę mnożyć, zaliczenie kobiety do dzieł sztuki nie jest po prostu możliwe. Do dzieł – tak, do sztuk również, jednak wyłącznie osobno. Dlatego na początku zastrzegłem.

Jeszcze jedno zastrzeżenie. To wszystko, co napisałem, nie dotyczy tak zwanych zakochanych. Pisałem dla ludzi normalnych, ewentualnie dla idiotów. Zakochani nie są, broń Boże, idiotami. Bo idiota wszystko rozumie, tylko na odwrót, zakochany zaś nie to, że nie rozumie, ale nie ma zamiaru rozumieć. Najmniejszego. Bo niby po co? Żeby na oczy przejrzeć?

Rozumie się, to podstawowy obowiązek zakochanego: być ślepym.

Zresztą, dajmy spokój zakochanym. Gdyby nie oni, byłoby nas na tym świecie o wiele, wiele mniej. Może bylibyśmy szczęśliwsi? Właśnie taki mamy wybór: być szczęśliwymi albo zakochanymi.

Jak to gadają, że przeciwieństwa się…co? Przyciągają, czy odpychają? Jeśli chodzi o żony, to z absolutną pewnością najpierw jest przyciąganie, potem odpychanie. Sprawdziłem osobiście na swoich rozwodach. Bez dwóch zdań, każdy powinien spróbować.

Dawno przesądzona sprawa. 

Monday, January 23, 2012 5:45:00 AM
A może jeszcze dawniej. Może już wtedy, gdy Kaiserliche Generallstab zdecydował o wyprawieniu do Rosji słynnego „zaplombowanego wagonu” jako remedium na serię militarnych klęsk. Może wtedy, gdy „samodzielny agent” nazwiskiem Piłsudski całkiem niesamodzielnie zdecydował, że większym nieszczęściem będą Denikin i Kołczak, niżeli Sowiety. A może wówczas, gdy Lloyd George, odkładając pióro po złożeniu podpisu pod traktatem wersalskim wypowiedział słynne „od dziś jestem proniemiecki”.



To ostatnie umieszczam na końcu, jako najmniej prawdopodobne. Lloyd George zapewne nie miał jeszcze pojęcia, że jest ostatnim premierem Wielkiej Brytanii. W każdym razie ostatnim, który ma jeszcze coś do powiedzenia.

Tak czy owak, gwóźdź do trumny europejskiej cywilizacji został ostatecznie wbity. To przypadek, że wbito go polskimi rękami. W Rydze.

Uczcie się historii, Polacy. Przynajmniej miejcie jej świadomość.

Dziś, gdy upłynęła już niemal setka lat od owych brzemiennych wydarzeń ubiegłego wieku i wiemy o nich wprawdzie wciąż jeszcze nie wszystko, to jednak zupełnie dość, by pokusić się o ich rzeczową analizę. W każdym razie znamy fakty podstawowe dla takiej analizy. Jedynym, co nam bardzo w tym przeszkadza, to nasze dziwaczne, polskie sentymenty.

Już sam wstęp jest ryzykowny. Wzmianka o agenturalnej działalności Piłsudskiego, całkiem nieźle, nawet obszernie udokumentowana w niemieckich archiwach – sama w sobie stanowi kamień obrazy. Rzecz w tym, że Kowalski nie ma o takiej działalności zielonego pojęcia. Agent czy szpieg – to dla niego jedno i to samo. Zarzucić Piłsudskiemu, że był niemieckim szpiegiem, to dla Kowalskiego obraza boska. Bo pouczyć się trochę Kowalski nie musi. Kowalski sam wszystko wie. Piłsudski nie był żadnym szpiegiem ani agentem, Piłsudski był wielkim Polakiem i każdy to przyzna!

No, co by nie powiedzieć, wielkim Polakiem był. Agentem też – wyłącznie dlatego, że był wielkim Polakiem. Jako mniejszy Polak, nie byłby tyle wart.

Kowalskiemu wyjaśniam, że – po pierwsze – Piłsudski został agentem wówczas, gdy jego wielkość ani nie była tak znaną, ani nawet tak wielką. Po drugie, przecież musiał w jakiś sposób ugruntować swoje znaczenie. Cesarski sztab generalny bardzo był w tym pomocny. Po trzecie, całkiem nielicho płacił, Piłsudski zaś potrzebował pieniędzy nie tylko na osobisty użytek. Po czwarte, cały ten sztab szybko się rozleciał.

Swoją drogą, to bardzo głupi zarzut, że agent bierze pieniądze. Niby jak, za darmo miałby pracować? Pojęcie „pożytecznego idioty” wprowadził dopiero towarzysz Lenin i dobrze wiedział, dlaczego. Ale nawet sam Bóg Ojciec nie ma pojęcia, jakim cudem jest ich wciąż tak wielu.

Akta Piłsudskiego jednak się nie rozleciały. Były to jeszcze czasy, gdy niemiecka solidność, nawet pomimo klęsk, w pełni rozkwitała. Poza tym, rozkwitł także Piłsudski i byle jaki oberst, a nawet byle generał, nie miał do niego dostępu. Zmieniły się czasy. Tak, one potrafiły także wówczas się zmieniać.

Wspomnę jeszcze na użytek imć Kowalskiego, że u agentów, jak w każdej innej profesji, też można awansować. Rzecz polega na tym, że agent znika. Tak jakby umarł albo przestał być agentem. Staje się agentem wpływu.

Co to naprawdę znaczy? Tutaj by się trzeba jednak trochę podkształcić. Ze swej strony stwierdzę, że tak, to jest agent, którego nie ma. Po którym zatarto wszelkie ślady. Który istnieje tylko dla jednej, góra dla dwóch osób ze ścisłego kierownictwa wywiadu. Szczególnie zaś – nie istnieje dla polityków. I to pod żadnym pozorem. O którym nigdy, nigdzie i nikomu nie mówi się niczego. Agent, którego nie ma.

Taki agent nie dostaje żadnych zadań. Jego rola wydaje się ostatecznie skończoną. Ale tak naprawdę rola agenta, nawet agenta wpływu, kończy się dopiero z jego śmiercią, a często trwa jeszcze dłużej. Agent wpływu doskonale zna swoje zadania i bez żadnych podpowiedzi wie, co do niego należy. Bo on nigdy niczego nie szpieguje, zajmuje się wyłącznie zasadniczymi sprawami. Kontaktu z takim agentem nie ma, kontakt nie jest nikomu potrzebny. Chyba że sytuacja jest naprawdę wyjątkowa.

O znaczeniu agenta wpływu i jego przydatności decyduje wyłącznie jedna sprawa – skuteczność. Nieskuteczny agent wpływu w ogóle nie istnieje. Nie ma po co istnieć.

Podobno było kiedyś tak, że szukano w otoczeniu marszałka jakiejś bolszewickiej „wtyczki” i marszałek zapytał zgryźliwie:

- A mnie braliście pod uwagę?

Na co oficer „dwójki” odrzekł z całą powagą:

- Pana marszałka pułkownik nie kazał brać pod uwagę.

Podobno marszałek niepomiernie wówczas się wkurzył. Ale nie wiadomo, dlaczego. Bo przecież znał zasady.

Nawiasem pisząc, fakt udostępnienia tak zwanego dossier, czyli akt personalnych marszałka Piłsudskiego (rzecz jasna, wyłącznie tych, które uważano za odpowiednie do udostępnienia), wcale nie świadczy w oczach Niemców aż tak źle o marszałku. „Patrzcie, Polacy, jak ten wasz marszałek nas popierał!” Między narodami oznacza to gest dobrej woli – a Polacy tego nie rozumieją…

Ale wszystko ma swoje miejsce i swój czas, na którym zna się niewielu.

**

Generał Ludendorff, który podobno odprawiał ów słynny „zaplombowany wagon” z Leninem, podobno wspominał z humorem, że Lenin w podzięce za przysługę obiecał mu, iż niebawem robotnicze bataliony zmiotą nawet ślad po niemieckim cesarstwie. Pomijając fakt, że uporczywa historyjka o „zaplombowanym wagonie” to zwyczajny mit, Lenin w Petersburgu wylądował na dworcu Fińskim (więc wiadomo, skąd przyjechał) – humor Ludendorffa nie okazał się aż tak proroczym. Mimo wszystko Ludendorff, jako szef sztabu Hindenburga, mógł dobrze wiedzieć, co mówi. Poza tym, bez mrugnięcia okiem przyjął litościwą darowiznę Lenina, czyli pokój brzeski. Ilu poległych żołnierzy kosztował ten pokój Francję i Anglię, o tym historia milczy. Można jednak być pewnym, że swój osobisty dług wobec Niemców, jaki by on nie był, towarzysz Lenin spłacił. No, nie tylko pokojem brzeskim. Powiedzmy, pszenicą też, złota nie wspominając.

Tak nawiasem, to właśnie Ludendorff jest autorem pojęcia oraz książki „Der Totale Krieg”, czyli „wojna totalna”. Stworzył to pojęcie na długo przed Goebbelsem.

Czy Lenin też był niemieckim agentem wpływu? Nie wiadomo. Niby nic na to nie wskazuje, a nawet jakby przeciwnie. Ale zagadkowy wzrost znaczenia Stalina, tak jakoś akurat dopiero po przybyciu owego wagonu do Petersburga, daje sporo do myślenia. Stalin, traktowany dotąd wręcz lekceważąco, jako dobry do napadów na przesyłki bankowe kaukaski rozbójnik – nagle nabiera niespodzianie wielkiego znaczenia. Powoli, ale bardzo metodycznie, jego znaczenie rośnie. Czyżby posiadł jakąś szczególną tajemnicę?

Sprawa jest naprawdę zagadkowa. Niedoszły seminarzysta, z wiedzą do pięt nie dorastającą ani Leninowi, ani Trockiemu, ani Bucharinowi, ani Kamieniewowi, ani Zinowiewowi, ani… Zresztą, mało komu wtedy towarzysz Stalin do tych pięt dorastał. Ale to on został sekretarzem generalnym partii, w dodatku tak dziwnym, że go nie można było ruszyć. Lenin dopiero pod koniec życia, niemal w ostatnich dniach, musiał podobno specjalny testament napisać, żeby jego ukochanej partii nie oddawać Stalinowi. Że próbował to uczynić, nie budzi wątpliwości, ale – dlaczego dopiero w testamencie? To już nie potrafił zwyczajnego dekretu napisać?

W sprawie czrezwyczajki potrafił, w sprawie rewtrybunałów potrafił, komisarzowi sprawiedliwości, towarzyszowi Kurskiemu, też kilka aktów prawnych potrafił podyktować – a sprawy genseka nie potrafił załatwić? Nawet, gdy ten mu żonę po chamsku obrażał? Naprawdę, bardzo dziwne.

Jeśli ktoś wie, o czym i dlaczego ta sprawa, odeślę go do papierów niejakiego Burcewa. Burcew na pewno wiedział, o co chodzi. To w ogóle był gość, który wszystko wiedział.

Ale to nie jest rzecz o towarzyszu Stalinie. Może innym razem.

**

Nie da się ukryć faktu, że układ w Rydze był pierwszym aktem o randze międzynarodowej, jaki udało się zawrzeć Sowietom. Nikt dotąd nie chciał nawet słyszeć o czymś podobnym. Zbyt usilnie pracowano nad obaleniem Sowietów, które dla nikogo formalnie jeszcze nie istniały. Jeszcze żyli Kołczak i Denikin, jeszcze wspomagano Wrangla, angielskie kontyngenty nie opuściły Archangielska. Dla Anglików i Francuzów nic jeszcze nie było zdecydowane. Francuzi to nawet wierzyli, że odzyskają swoje miliony, wpakowane w carskie zbrojenia, flotę, w Putiłowkę.

Ale polska delegacja do Rygi udała się na pokładzie angielskiego kontrtorpedowca. Było zimno i niewygodnie, jak wspominał Leon Wasilewski. Czy myślicie, że miał coś wspólnego z Wandą?

Układ ryski na długie lata zdecydował o losie Ukrainy i Białorusi, traktowanych przez polskich narodowców jako „narody niehistoryczne”, więc bez wszelakich praw podmiotowych.

Narodowcy dokonali w ten sposób zdrady podwójnej – najpierw postawą Dmowskiego w Wersalu, następnie uległością jego zwolenników w Rydze. Dmowski oddał Niemcom więcej, niźli sami chcieli – jego poplecznicy w Rydze bezczelnie zdradzili sojuszników. I to tak bezczelnie, że jedynie w tym celu, aby Białoruś utraciła stolicę, pan Grabski w prywatnej rozmowie z Joffem zrezygnował z Mińska.

Nie dziwcie się więc, że oni pamiętają. Jedni i drudzy. Nie dziwcie się, że pamiętają do dziś.

Dodam jeszcze, że Federacja Bałtycko Czarnomorska marszałka Piłsudskiego sromotnie przegrała z ideą narodową Dmowskiego. Polacy uznali ją za mrzonki i dziś jej nikt nawet nie wspomina. Mimo niezaprzeczonego faktu, że zarówno Białorusini, jak Ukraińcy na przekór Dmowskiemu dobili się własnej narodowości, zaś polityka odmawiania im praw, połączona z usiłowaniami niezdarnej polonizacji – poniosła klęskę już w okresie międzywojennym. Jakimi ofiarami tę klęskę okupiono, straszno nawet wspomnieć.

A tak nawiasem pisząc, to Dmowski miał podstawę do swoich teorii. Ukraińcy nie są narodem o jednolitych korzeniach, na tyle choćby zbieżnych, powiedzmy, co my, Polacy. To zawsze była kraina niedobitków. Odpryski po Rusi kijowskiej, Mongołach, Pieczyngach, nawet po Sarmatach – licho wie, czego by się można tam doszukać. Dodając do tego „bieżeńców” spod carskiego knuta i polskiego bata – oto jest Ukraina. Podobnie na Białej Rusi. Tyle, że tam jest więcej „tutejszych”, czyli po prostu plemiennych Drewlan, Dregowiczów, Krywiczów – właśnie bardziej „tutejszych”, a mniej napływowych.

Gdyby to miało być podstawą do odmawiania praw narodowych – Stany Zjednoczone musiałyby czym prędzej ściągać swoją flagę.

Tak więc, traktat ryski to nie było dzieło samego Piłsudskiego. W każdym razie nie tylko jego. Z pewnym ryzykiem dałoby się stwierdzić, że Piłsudski był mu nawet przeciwnym. Ten traktat grzebał przecież ukochaną ideę Piłsudskiego – ideę federacji antysowieckiej, która miała jeszcze szersze podłoże. Naczelnym jej zamysłem było stworzenie kordonu antyrosyjskiego. To bardzo ważne rozróżnienie.

Piłsudski nie był aż tak genialnym mężem stanu, by mógł się spodziewać, że Rosja Sowiecka przetrwa tyle lat. Nie spodziewał się tego nikt. Dla każdego polityka było oczywiste, że Rosja otrząśnie się z bolszewizmu i wróci do równowagi, czyli do normalności. Ale dla Piłsudskiego rosyjska normalność znaczyła całkiem coś innego, niżeli dla Anglika czy Francuza, nawet zupełnie coś innego, niżeli dla Niemca. Przed Rosją należało się zabezpieczyć w każdy dostępny sposób. I Piłsudski robił w tym celu wszystko możliwe. To zaś, czy sam się pomylił, czy został "pomylonym" - tego już nigdy się nie dowiemy.

Politykę „rozsądnej ostrożności” Dmowskiego uważał za zdradę polskiej racji stanu i nie bez podstaw. Ale niemieckie roszczenia do lwiej części Wielkopolski i Pomorza zaspokoił z przyjemnością, równą chyba tej, z jaką nakazał wytaczać procesy polskim oficerom i żołnierzom za udział w powstaniach śląskich. To nie było zdradą. Racją stanu właśnie.

Znane są przypadki na tak zwanych „obszarach plebiscytowych”, nie tylko na Śląsku, lecz i na Mazurach, także w Gdańsku – że funkcjonariusze komisji plebiscytowych (Francuzi, Włosi, najmniej Anglicy), bardziej dbali o polską rację stanu, niżeli Polacy. Czy było to pokłosiem polityki Lloyda Georga, „rozsądnej ostrożności” Dmowskiego, czy zwyczajnej zdrady – historia rozsądzi. Bo, prawdę pisząc, wszystkiego było tam w nadmiarze.

Poza tym, to nie jest tak, panie Kowalski, że decydujący głos w historii mają wyłącznie agenci wpływu. Bywa i tak, że ludzie poczciwi też wiele mogą. Po prostu z Niemcami było nam wówczas po drodze. Oficjalnie i nieoficjalnie. Myśmy mieli własną „Drang nach Osten”.

„Nach Osten”, panie Kowalski.

A tego już nie skomentuję.

**

Niezależnie od angielskich i francuskich sympatii lub antypatii, to jednak Niemcy, nie Polacy czuli się „bękartem Europy”. Lloyd George mógł sobie strzelać, ile chciał, fotek z Hitlerem – sprawa polegała na tym, że Hitler nie mógł strzelać do niego. Nie, żeby nie chciał. Nie miał z czego.

Lloyd George, należy przyznać, w końcu to zrozumiał. Wprawdzie dopiero wówczas, gdy Hitler miał już z czego strzelać. Chamberlain był jednak i na to za głupi. A Niemcy na długo przed nieszczęsnymi fotkami zaczęli robić Europę w konia. Jakoś tak szybko po tym ryskim traktacie.

Zgadza się, wojna domowa w Sowietach nie całkiem wygasła. Herr Hitler był chyba jeszcze malarzem. Nikt nie wie dokładnie, kiedy zaczęło się Rapallo. Ale wszyscy są zgodni, że na pewno wcześniej, nim podpisano papiery. Papiery dużo szumu narobiły.

Ale tak już jest w polityce. Gdy nie ma czegoś na papierze – w ogóle nie istnieje. Pierwsza delegacja Reichswery witana kwiatami pojawiła się w Sowietach wiosną 1922 roku. A ile przyjechało bez kwiatów? Zresztą, na cholerę im były te kwiaty?

A szum był nie o chabazie, lecz o to, że w odróżnieniu od Polski, całkiem poważny partner uznał istnienie Sowietów. Nie tylko uznał – wymienił ambasadorów! Rozwiązał wszystkie kwestie sporne. Ale o poligonach nie było tam ani mru-mru. Tak samo o współpracy wojskowej. Niemcom nie było wolno mieć armii, a Sowieci miłowali pokój, więc o co ten szum?

Najpierw o to, że Sowieci jakoś dziwnie zhardzieli, na wszystko podnieśli ceny. Giełda carskich precjozów przeniosła się szybko do Berlina. W roku 1922 Kołyma zaczęła dawać pierwsze tony złota, więc i płacić było czym. Poza tym, nie trzeba było płacić aż tak dużo, jak dotąd za kontrabandę.

Sowieci i Niemcy dobrze to sobie wykalkulowali.

Prawdę pisząc, te wszystkie późniejsze układy, to one Sowietom raczej przeszkadzały. Musieli włazić na te burżujskie salony, kłaniać się, wciąż zapewniać, że im nie o to chodzi, że chodzi o coś innego, niż faktycznie chodzi… A pulemioty rdzewiały.

Ale towarzysz Krasin, uchodzący za preceptora wszystkich sowieckich dyplomatów tłumaczył, że naboje do tych pulemiotów nie rosną na drzewach ani w polu, samych pulemiotów też w Armii Czerwonej za mało, póki co należy więc się kłaniać i mówić to, co burżuje chcą słyszeć. Ale śmiać się z nich owszem, można.

Do czasu, towarzysze, do czasu.

**

Tak sobie myślę chwilami, że jest ktoś, kto też potrafi myśleć. A nawet wyciągać wnioski. Czy taki ktoś nie zachwyca się myśleniem po niemiecku?

Sowieckie myślenie też by mogło być. Ale do czasu.

Niemieckie myślenie jest ponadczasowe.

Duża sztuka, ale niekoniecznie wielka. 

Monday, January 2, 2012 7:55:00 PM
Nie przejmujcie się, ludzie nie rozumieją tylu różnych rzeczy - i żyją. Rozumienie wcale nie jest potrzebne.



Tak sobie myślę i kombinuję, jak każdy. Szczególnie wieczorami kombinuję. Albo nocami. Zdarza się, że od tego kombinowania nawet spać nie mogę. No, prawdę pisząc, z tym brakiem snu to jakbym trochę przesadził.

Ale są sprawy, które faktycznie dużo kombinacji wymagają.

Na przykład kwestia tego, co mądre, a co przeciwnie, głupie. To skomplikowana kwestia. Ostatnio bardzo mnie ona zajmuje.

Być mądrym albo głupim, to nie jest coś określonego do końca. Niektórzy twierdzą, że głupoty i mądrości w postaci sterylnej w ogóle nie ma. Niby, że zawsze jest mieszanka w proporcjach rozmaitych. Ale tak naprawdę to oni się tylko pocieszają. Znaczy, za mądrzy to oni nie są. Według tych niektórych, da się przeżyć wszystko, a to jest bez wątpienia nieprawda.

Zapytam tylko, czy ktoś spróbował załatwić coś w jakimś urzędzie? Albo poprosić posła, by w czymkolwiek pomógł? Wiem, z tym posłem to rzeczywiście przegięcie, ale chciałem dać radykalną radę.

Bo przecież ani poseł do tego nie jest, żeby cokolwiek pomagał (chyba, że sobie samemu, rozumie się), ani urząd nie jest do tego, żeby komukolwiek coś załatwił. Oni są zupełnie po coś innego.

A po co oni są? To jest pytanie za trudne. Nie powinienem na nie odpowiadać, bo nawet nie całkiem wiem, co ono znaczy. Poseł to wprawdzie wynalazek nowy, ale urzędnicy byli już w jaskini. Zresztą, na początku poseł też był do czegoś innego. On się normalnie przekształcił.

Z głupotą i mądrością też bywały przekształcenia.

Robić rzeczy mądre tak, aby stały się głupimi – to duża sztuka. Ale żeby wielka, to nie. Byle kto tak potrafi. Namieszać we łbie, czy choćby w kiepełe, czy to problem? Prostsze od mieszania zupy.

Robić rzeczy słuszne tak, żeby były niesłusznymi – to też duża sztuka. Ale nie, żeby zaraz wielka. Tak samo polega na mieszaniu.

Zdaje się, że wiele rzeczy polega na mieszaniu. Może nawet wszystko na tym polega. Są przecież takie zupy, które z czystym sumieniem da się wbić na łeb kucharzowi. Razem z garnkiem.

Znam nawet kilka takich przypadków.

Robić rzeczy głupie tak, żeby były mądrymi – to jeszcze większa sztuka. Ale nie, żeby od razu wielka. Choć nie każdy tę sztukę ma opanowaną. Za to każdy potrafi udawać, że jest dokładnie na odwrót.

Robić rzeczy niesłuszne tak, żeby były słusznymi – to też większa sztuka. Nie, żeby od razu wielka. Ale tak samo wymaga opanowania. Często nawet perfekcji. Chociaż, tu znacznie łatwiej udawać, że dokładnie jest na odwrót.

Oczywiście, rozumiecie sami, że robić po prostu rzeczy mądre albo głupie – takich zwierząt już nie ma. Wymarły przed dinozaurami.

Natomiast wredna niespodzianka, że zupa wbita kucharzowi na łeb, okaże się ceną pomyślności, a nawet ceną życia – nikogo już nie zaskakuje. Sąsiadów, to wprost w euforię wprawia. Jeżeli ich nie dotyczy, tylko obchodzi. Najlepiej, kiedy z bardzo daleka i bez szczegółów. Szczegóły każdy sąsiad sam sobie dośpiewa. Dośpiewanie, rzecz jasna, stanowi czystą rozkosz.

Właściwie, wy to wszystko musicie rozumieć powoli. Nie tak od razu. Byłoby wskazane, żebyście rozumieli na jakieś raty albo co. Jeśli będzie wam się chciało. Przeczytać, przeczytacie - z rozumieniem to całkiem inna sprawa.

Ale nie przejmujcie się, rozumienie wcale nie jest konieczne. Ludzie nie rozumieją tylu różnych rzeczy – i żyją. Bywa, że całkiem nieźle. Po prawdzie, to nawet żyją lepiej. Ale w to już nie za bardzo chcę się wgłębiać, bo wystarczy jeszcze trochę poczekać i ludzie w ogóle przestaną chodzić do szkoły.

Chyba nie macie złudzeń, że ktoś jeszcze w szkole się uczy? A nawet jeśli się uczy, to samych nikomu niepotrzebnych rzeczy. Oczywiście, mam na myśli wszystkie szkoły. Jakie by nie były. Nawet kursy też.

W związku z tym brakiem rozumienia, muszę wam jeszcze wytłumaczyć, że czegokolwiek dowiedzieliśmy się w szkole – dowiedzieliśmy się na przerwie. Może nie? W tym sensie szkoła jest owszem, potrzebna. Gdzieś musimy się spotykać. Na to i szkoła dobra. A nauczyciel cóż, swoje musi powiedzieć, ale kto by go tam słuchał. W końcu mu płacą, nie?

Ale faktycznie, za bardzo się w to nie chcę wgłębiać.

Wracając zaś do rzeczy, znaczy do rzeczy mądrych i głupich, tak samo do słusznych i niesłusznych – rozumiecie bez żadnej pomocy, że sprawa jest beznadziejna. Nie ma na świecie niczego mądrego ani głupiego, nie ma niczego słusznego ani niesłusznego – jest wyłącznie to, co za takie uchodzi. Głupcy oraz mądrzy, tak samo mający rację i nie mający – naprawdę wymarli przed dinozaurami. Teraz chodzi wyłącznie o to, czyje będzie na wierzchu.

Nie ma z czego się cieszyć, na pewno będzie nie wasze. Że wasze, nie ma żadnych szans. To wam się tylko wydaje. Naprawdę, trzeba wyliczać, o czym nie macie niczego do gadania, choć tyle o tym gadacie?

Na całe szczęście, są jeszcze normalni ludzie. Może nie jest ich za wielu, ale są. Orłami to oni nie bywają, nie próbują latać. O dinozaurach w ogóle nie słyszeli. Po co im słuchać o dinozaurach, po jaką jasną cholerę? Ci ludzie co prawda księdzu nie odpyskną, ale wiedzą swoje. Oni odetchną dopiero wtedy, gdy nastąpi koniec świata i ludzie przestaną się wygłupiać.

Wszystko jest liczbą – powiadał Pitagoras – i nie wolno jeść bobu. Jeść bób – to jakbyś pożerał własnych rodziców. Pitagoras nigdy do żadnej szkoły nie chodził. Od razu na akademię. I udało mu się!

A Pitagorasem do dzisiaj w szkołach straszą…

Zbysław Śmigielski