Felieton Głaczyńskiego. Oskarowy cyrk

And the Oscar goes to… już jutro po raz kolejny usłyszymy tą doskonale znaną i nieco wyświechtaną formułkę. W niedzielę wieczorem odbędzie się 84. ceremonia wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Tak jak zmienia się kino, tak i same statuetki są coraz częściej jedynie dodatkiem do całego związanego z tą uroczystością cyrku.

Do takiego stanu rzeczy – nie ma co się oszukiwać – przyczyniają się także dziennikarze i rozmaici filmowi spece, którzy przed rozdaniem Oskarów wyrastają niczym grzyby po deszczu. Nieodłącznym elementem rozlicznych komentarzy jest tradycyjne już narzekanie. Narzeka się głównie na to, że rozdaniu nagród brakuje elementu zaskoczenia, a co za tym idzie emocji. Statuetki zgarniają sami pewniacy, a cała reszta jest dla nich tylko dodatkiem.  

Jednocześnie, według krytyków wiele Oskarów trafia nie do tych, do których powinny. Świetne filmy bywają zupełnie niezauważone, a triumfy święcą wielkie hollywoodzkie produkcje robione z rozmachem, co nie zawsze jednak świadczy o prawdziwej wartości artystycznej obrazu. Nie sposób też nie zauważyć, że m.in. wskutek coraz większej tabloidyzacji mediów więcej mówi się o niesamowitych kreacjach największych gwiazd, wpadkach i skandalach towarzyskich niż samych filmach.

Ważniejsze od tego, kto dostanie nagrodę jest to, jakie miejsce w domu zwycięzcy ona zajmie. Czy jak u Kate Winslet spocznie w łazience, czy – podobnie jak w przypadku Russela Crowe’a – zajmie zaszczytne miejsce w kurniku? Nie sposób wreszcie nie zauważyć, że Akademia Filmowa to gremium żyjące własną polityką, układami i biznesem. Przede wszystkim tym ostatnim, bo filmy mają przede wszystkim na siebie zarabiać. A przy okazji wzruszać czy bawić widza.

Tegoroczne nominacje w najważniejszej kategorii – najlepszy film są symptomatyczne. Drugi rok z rzędu zaobserwować możemy odwrót gigantycznych superprodukcji w bajkowym stylu. Powodem jest nie tylko kryzys finansowy, lecz również ten esencjonalny. Ileż można wyprodukować kosztujących setki milionów dolarów historyjek o różnego rodzaju najdziwniejszych stworach. Filmowcy zorientowali się, że dobrze sprzedać można z pozoru proste i – co ważne – ludzkie historie. Nawet wyprodukowany w 3D obraz Martina Scorsese „Hugo” nie jest nastawiony na epatowanie technologicznymi możliwościami.

Znawcy kina określają film nagrodzonego za „Infiltrację” Scorsese jako połączenie najlepszych tradycji kina z jego nowymi narzędziami. Wymieniany jako jeden z głównych faworytów do statuetki „Artysta” w reżyserii Michela Hazanaviciusa to z kolei powrót do przełomowych dla historii kina lat. Przejście do epoki dźwięku było dla wielu aktorów barierą nie do pokonania. O dramacie jednego z nich opowiada francuskie dzieło. Oba filmy łączy pewna tęsknota za kinem, które odeszło. Nie są to zaskakujące historie, lecz dobrze poprowadzona gra na znanych już płaszczyznach. Nie można zapominać o poruszających i zgrabnie opowiedzianych losach managera bejsbolowego z „Moneyball’” czy „Descendants” („Spadkobiercy”) z głośną rolą George’a Clooney’a.

W ostatnich godzinach przed rozdaniem najważniejszych nagród Hollywood panuje tradycyjna gorączka odliczania. Kto, ile, za co? To na razie jeszcze zabawa dla bukmacherów. Oby tylko cała potrzebna, ale nie tak ważna dla samych filmów otoczka nie doprowadziła do sytuacji gdy ktoś niepostrzeżenie dokończy magiczne zdanie: And the Winner is… I don’t care!

Maciej Głaczyński

Maciej Głaczyński – student Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W latach 2007-2010 relacjonował przebieg najważniejszych wydarzeń siatkarskich w kraju. (spotkania ligowe, mecze reprezentacji, europejskie puchary). Pasjonat historii polityki zagranicznej USA.

 

Copyright ©2012 4 NEWS MEDIA. Wszelkie prawa zastrzeżone

InformacjeUSA.com