Wydziedziczony przez Darwina



Zrównując człowieka ze zwierzęciem podług założeń filmu można powiedzieć, że szympans Nim przekroczył kondycję swego gatunku o wiele dalej niż James Marsh homo sapiens.

Pomysł, by wychować szympansa tak jak ludzkie dziecko, to odwrócenie historii Tarzana. Zamiast człowieka dzikiego jak zwierzę otrzymujemy zwierzę słabe jak człowiek. Można nauczyć je migać, załatwiać się w klozecie, palić jointy, a nawet pozwolić mu zakochać się w ludzkiej dziewczynie. Żeby jednak zgodził się wynik równania wykazujący wyższość rodzaju ludzkiego nad resztą stworzenia, nie wolno mu zestarzeć się w kamienicy na Upper West Side z ekologiczną żywnością, adapterem oraz biblioteczką. Trzeba go na powrót okiełznać, wstawić do zoo, w formę natury na pokaz. Pochwycić a potem wykluczyć.


Kadr z filmu "Projekt Nim", fot. Against Gravity

Nie wiem, co w rzeczywistości zdarzyło się podczas eksperymentu badawczego NIM, ale dzięki końcu dogmatu o obiektywizmie i temu, że każdy dokument jest w jakimś stopniu kreacyjny, można czytać konwencję filmu Jamesa Marsha jakby to była fabuła. Posługuje się on klasycznym chwytem narracyjnym, portretując szympansa jak bohatera Bildungsroman czyli powieści o psychologicznym i moralnym dojrzewaniu od dzieciństwa po moment tuż przed dorosłością. Najmłodsze dziecko, wyruszające w świat w poszukiwaniu szczęścia, doświadczeń, odpowiedzi na życiowe pytania – to często stosowany model. Wrażliwa osobowość naznaczona stratą kogoś bliskiego, poddawana jest próbom charakteru. Wchodząc w konflikt ze społecznymi normami, cierpi – dopiero akceptując je, staje się jednym z nas. Lecz zabieg znany z Goethego, Emily Brönte albo choćby z „Buszującego w zbożu”, stosuje się we współczesnym filmie dokumentalnym w bardzo szczególnym celu.

Narodziny bohatera są sensacyjne: złotawe światło rozświetla mrok klatki, matka, przeczuwa, że synowi coś grozi, mimochodem rzuca się w oczy pistolet leżący na blacie. Duchowy ojciec projektu – profesor wygładzający wąsy ustawicznie hitlerowskim gestem – oddaje dziecko przybranej matce, która nie ma pojęcia o szympansach, nie przygotowała się merytorycznie, nie uzgodniła też adopcji ze swoją rodziną. Ma natomiast dużo pieniędzy, by sfinansować przedsięwzięcie oraz pokłady instynktu macierzyńskiego, które pozwolą jej karmić szympansa piersią. Sytuacja poszerza się o jej trójkę dzieci plus męża, który tak się składa, jest uznanym poetą i pisarzem. Rzecz toczy się w prestiżowej nowojorskiej lokalizacji, gdzie szympans w garniturze w kratę wygląda po prostu ekscentrycznie. Szkoda tylko, że nie nakręcił tego między „Annie Hall” a „ManhattanemWoody Allen. Byłoby naprawdę zabawnie. Tu mamy schemat: małpia mama opisuje w wywiadzie swoje miejsce w rodzinie jako graną rolę, w kontraście do swojej prawdziwej relacji z szympansem. Nic dziwnego, że następnie pojawia się wątek kompleksu Edypa oraz rozpasania hipisów, którzy w bracie-zwierzęciu widzieli furtkę do rajskiego ogrodu.

- Osoby mi najbliższe to te, z którymi miałam relacje seksualne – wyznaje bohaterka i jesteśmy już o krok od rozważań nad jej bliskością z „synem”. Będzie to miało swój finał po latach w jej lekkomyślnym wtargnięciu do klatki Nima, który, uzwierzęcony z powrotem, zacznie nią wściekle rzucać po ścianach. Wszyscy odradzali jej bliskie spotkanie z bestią, ale cóż mogła zrobić, skoro bije w niej serce matki.

Opowieść o dojrzewaniu Nima ubrano w kostium home-video z lat 70. jakby to był serial „Cudowne lata”, a atrakcyjna nastolatka z sąsiedztwa mogła być pierwszą miłością jak Winnie. Reżyser pokazuje swoich bohaterów jak palili z szympansem jointy, pili whiskey, bo „dzielili się z nim wszystkimi doznaniami”. Matka hipiska studiowała psychoanalizę, więc (ciekawe wnioskowanie) interesuje się, sposobem, w jaki Nim się masturbuje. Zwłaszcza w tej części filmu schematy myślowe są nieznośne, gęsto zamotane. Nie zawsze jest jasne, kto stoi za kamerą.

Niby w historii Nima krzyżują się projekt oświeceniowy i historia naturalna, ale w rzeczywistości stanowią one pożywkę dla krytyki obyczajowej amerykańskiego społeczeństwa.

Kolejny rozdział z życia bohatera przybiera serialowy obrót, zyskując odpowiednią scenerię w śnieżnobiałej rezydencji z portykiem niczym z „Dynastii”, a także bohaterów romansowych. Kolejna niania ukazana jest w zwolnionym tempie jak odrzuca włosy, jasne więc, że musi być miłością Nima. Choć pieczołowicie zajmuje się podopiecznym, ulega namiętności profesora w nadziei na awans społeczny. Widz może tylko być zazdrosny. Przy pilnej studentce szympans uczy się ogromnej ilości słów, co podnieca medialno-reklamową ekscytację postępem. Przechodzi też edukację uczuciową, zaczyna czytać reakcje innych osób na siebie. Poznaje poczucie winy, pierwsze kłamstwa. Uświadamia sobie, że jest swoim własnym dziełem. Stawanie się człowiekiem osiąga tutaj punkt szczytowy.

Pora na rozczarowanie. Opiekunowie zrywają ze sobą na gruncie damsko-męskim, co rujnuje relację dziewczyny z szympansem, którego nie ma kto obronić. Gdy profesor znów mierzwi wąsy, wiemy już, że ta historia nie może skończyć się dobrze.

Mimo dalszego kształcenia zwierzak nie jest już ten sam. Wydany na pastwę swych instynktów, jak King Kong nieświadomy swojej siły, rani ludzi w atakach szału. Wiadomo, jest niebezpieczny.   Jego losy są coraz bardziej tragiczne. Co daje ten reżyserski zabieg? Dynamika nagonki wprowadza większe napięcie, epicki chwyt przeważa nad empatią dla zwierzęcego niewolnika. Spojrzenie Nima jest stracone, jego opiekunowie skazani na potępienie.

Idea popada w ruinę z powodu bankructwa instytutu, ale przede wszystkim z powodu bankructwa moralnego. Ten rozdział oglądamy w konwencji walcząco ekologicznej. Ludzkość porzuca rozmowy z przedstawicielem innego gatunku na rzecz szarpaniny w klatkach, porażania prądem, obnażonych dziąseł, w które wbija się igłę strzykawki. To nie cierpienie innego stworzenia, lecz wydziedziczonego z Bildungsroman bohatera. Nie konsekwencja biegu wydarzeń, ale moralitet.

U Marsha winne są upadłe idee: nauka wykorzystuje przedmiot badań i go porzuca, gospodarka jest niezdolna sfinansować dalsze etapy pracy. Nie chodzi o niemożność przekroczenia perspektywy człowieczej, lecz brak tego celu w ogóle. Klęska oświeceniowego marzenia oraz kres historii naturalnej są w wersji wydarzeń Jamesa Marsha przygniecione ciężkim kamieniem kryzysu moralnego Amerykanów, którego źródeł szukać należy w rewolucji seksualnej schyłku lat 60..

Dziś zrywając z antropomorfizmem kultura szuka dla siebie nowego oparcia. Rozważania o granicy między człowiekiem a maszyną, zwierzęciem, rośliną, przedmiotem nieożywionym ujawniają wiele ciekawych wątków, lecz „Projekt Nim” w istocie jest ich odwróceniem.

Szuka w zwierzęciu ofiary, smutku spojrzenia, ludzkich gestów, nawyków w nieokiełznanym ciele. Utrwala podział, przyznaje władzę. Nie wychodzi poza stylistykę sentymentu i sensacji. Zrównując człowieka ze zwierzęciem podług założeń filmu można powiedzieć, że szympans Nim przekroczył kondycję swego gatunku o wiele dalej niż James Marsh homo sapiens.

Nie chcę oskarżać reżysera o brak miłości dla zwierząt. Sama czuję wobec nich nierzadko lęk czy obrzydzenie. Mieszanina emocji jest tym, co  sprawia, że obrażamy się na kota, zapominamy w pieszczotach z psem, przypisujemy żółwiowi własne nerwice, uczymy papugę mówić, wspominamy samobójstwo chomika w za małym terrarium, hodujemy w mieszkaniu jadowite pająki, a kanapowca traktujemy jak miniaturkę dziecka. Pułapki zwierzęcej miłości to wielki temat, ukazany choćby przez Ulricha Seidla w świetnym dokumencie „Animal love”.

Jednak James Marsh nie zagłębia się w zoologiczną pasję. Po jego filmie zostaje pytanie: dlaczego tak narcystycznie postrzegamy zwierzęta? Dlaczego twarz pandy, jej glamour o niemal uszminkowanych wargach wystarczy, by żywić do niej żywsze uczucia niż do wijącej się stonogi. Po co przenosić na świat zwierząt nasze staroświeckie portretowo-powieściowe konwencje?

Zwierzęta w przeciwieństwie do nas w pełni uczestniczą w świecie, są w nim całkiem zanurzone. Spotkanie z nimi mogłoby więc pomóc nam go ujrzeć, samemu stać się jego częścią. Tymczasem w filmie widzimy tylko zniekształcony obraz, w którym odbijamy się jak w krzywym zwierciadle. Ani przez moment nie mignie w nim Przestwór. Widzimy siebie samych i nic poza tym. Gdyby szympans i człowiek spotkali się bez ślepoty, bez protekcjonalności, byliby tylko stojącymi naprzeciwko istnieniami. Jak w niektórych scenach „Le quattro volteMichelangelo Frammartino. Tylko oszołomienie, egzystencjalny wstyd, możliwość innej percepcji. Marsh w swoim filmie nie zostawił na nią miejsca.

Oczywiście, ta postawa nie jest niczym nowym. Nawet Karol Darwin, niekoniecznie przyjaciel zwierząt, ale człowiek, który spędził pół życia patrząc w oczy innych stworzeń, miał podobno rozważając małżeństwo zapisać na dwóch skrawkach papieru krótkie myśli za i przeciw jego zawarciu, pośrednio sądząc gatunki. Do punktów przeciw należało: "mniej pieniędzy na książki" i "okropna strata czasu", a za przemawiał miedzy innymi: "stały towarzysz i przyjaciel na starość – w każdym razie lepszy niż pies". Może ta anegdota o niczym nie świadczy, ale podobno małżeństwo było nieudane.

 


Adriana Prodeus / Portalfilmowy.pl
Źródło: Portalfilmowy.pl